utworzone przez zaba | lip 27, 2020 | Relacje z biegów
Pomysł na bieg Run Wisła 2020 powstał podczas kwietniowych obostrzeń związanych z koronawirusem. Spacerując z dala od ludzi po ścieżce na wałach Wiślanych stwierdziłam, że fajnie by było zrobić taki bieg z Warszawy do Krakowa po wałach wiślanych ( trzy lata temu wraz z Michaelem biegłam część jego projektu Run Wisła od początku Wisły do jej ujścia ok 1200 km).
Tym razem ustaliliśmy, że nie będzie to bieg na czas a rozbijemy go na kilka dni i zrobimy w fajnym celu.
Sytuacja „zamkniętych” przez rządowe rozporządzenia ludzi, oraz jeszcze bardziej chore hasło #zostańwdomu powodowały wzrost zachorowań na depresję, wściekłość … nie było zatem trudno nadać cel naszemu projektowi:
RUN WISŁA 2020 – bieg dla zdrowej psychiki.
Początkowo plan był dość hardocorowy (patrząc już po zakończeniu projektu, było to raczej nie do wykonania). Michael miał biec bez supportu, tylko z plecakiem i Greg, jego syn miał jechać na rowerze z sakwami i rzeczami na przebranie. Ta opcja jednak została szybko zmieniona i udało nam się dograć wszystko tak by był support i bym ja też mogła trochę pobiegać z Matim w wózku.
Run Wisła 2020 – bieg dla zdrowej psychiki rozpoczął się 18 lipca, a my dojechaliśmy do Dęblina 19 lipca w niedzielę, gdzie udało mi się zrobić „mini ” kawałek biegowy na start mojego w nim uczestnictwa. Gorąco było jak cholera, ale zrobienie ok 5 km to pestka….
Kolejny dzień zapowiadał się równie ciepły, wyszedł na upalny i chyba największym błędem tego etapu był start o godzinie 8 rano a nie o 5 czy 6, pomimo krótkiego dystansu bo odległość z Dęblina do Kazimierza Dolnego wynosi ok 37 km.
Generalnie planowałam ten odcinek zrobić cały – ale bulwary wiślane w tej części tylko w kilku miejscach nadają się do biegania z wózkiem. W większości są one pozarastane, nieskoszone – czasem trudno nawet rowerem przejechać 🙁
A mogłaby być naprawdę fajna trasa rekreacyjna na rowery … na przykład zamiast płacić za chińskie maseczki, które przyleciały Antonowem… ale to już inny temat 😉
Początek zupełnie nie nadawał się na nasze bieganie, więc Michaelowi i Darkowi towarzyszyli na rowerach Greg z Kubą, Ja zaczęłam w około połowie trasy. Biegło mi się fajnie i lekko, niestety Michael już był spalony słońcem i z każdym kilometrem było coraz ciężej. Tuz przed końcem etapu ja miałam problem (babski więc rozpisywać się nie będę), ale z pomocą biegaczy biegusiem.pl udało nam się dotrzeć do mety tego etapu.
Kolejny, czwarty dzień biegu chłopaki rozpoczęli już wcześnie bo ok 5 rano. Trasa Kazimierz Dolny – Józefów nad Wisłą.
Tu początek prowadził drogą asfaltową i później zarośniętymi bulwarami, więc też nie było opcji pobiegnięcia z wózkiem, za to czekając na 2 punktach odżywczych zjadłam sporą ilość wiśni…:)
Również tutaj rozpoczęłam bieg od drugiej połowy…
Wózek biegowy X-lander prowadzi się lekko, więc te dodatkowe słodkie kilogramy nie są większym obciążeniem podczas biegania (no może z wyjątkiem pchania pod górę). Do tego dobrze dopasowana moskitiera uniemożliwiała atak komarów na młodego, a france jedne atakowały pomimo psikania offami i innymi takimi spreyami.
Niestety fragment trasy do Józefowa nad Wisłą musieliśmy przebiec ulicą, gdyż nie było możliwości przebiegnięcia wałami… i właśnie wtedy młody powiedział: STOP. Rozpoaczął się etap ostatnich ok 5 km- trochę z płaczem, trochę z jazdą, trochę z noszeniem… ale udało się i Józefów nad Wisłą zaliczyliśmy pomimo małych problemów „płaczowych” 🙂
Tutaj należało porządnie się nawodnić i wznieść toast za kolejny udany etap – a Hotel Bursztynowy to doskonałe miejsce na relaks po takim etapie.
Niestety kolejne 2,5 etapu nie były dla mnie… do Józefowa nad Wisłą do granicy Małopolski nie dało się w ogóle biec z wózkiem. Pozarastane wały, omijanie wąskimi asfaltowymi dróżkami, po których zmieści się maxymalnie jeden samochód wyłączyły mnie z biegu. Udało się mi przebiec część do Opatowaca ok 25 km, gdzie naprzecie nam wyleciał krezji biegacz Andrzej.
Biegło mi się super, choć spora część była w największym słońcu. Na szczęście osłonka przeciwsłoneczna i lekki wiaterek pozwoliły na to, że Mati, nie odczuwał tak jak my tego żaru.
Michael walczył dzielnie, choć tu już miał kilka kontuzji, a najgorszą było coraz bardziej bolące zapalenia przyczepu mięśnia piszczelowego (chyba tak się to nazywa).
Przyznam szczerze – bałam się o kolejny, ostatni dzień. Nie chodziło o to czy mięśnie wydolą, bo to wiedziałam, że problemów nie będzie, ale czy nie pogorszy się stan stopy, bo ładnie to nie wyglądało.
Nocleg mieliśmy ok 20 km od Opatowca, gdzie by przebiec na drugą stronę i biec dalej asfaltowym wałem, musieliśmy przeciąć Dunajec (Opatowiec tu Dunajec wpływa do Wisły).
Do kolejnego etapu dołączyli nas znajomi Cal i Łukasz, którzy biegli z Michaelem i Darkiem prawie cały dystans.
Rozpoczęli bardzo wcześnie rano bo po raz kolejny zapowiadało się upalnie. Ten dzień był najcięższym dniem dla Michaela, stopa bolała go bardzo – ale jakoś dawał radę. My dołączyliśmy się na ok 10 km, niestety od rana mały nie chciał współpracować, więc z problemami, i nowym sposobem stania w wózku (producenci z pewnością nie pochwalali by takiej pozycji) – dotarliśmy do Niepołomic, gdzie spotkali nas biegacze z przesympatycznej drużyny Niepołomice biegają!
W tym momencie my wróciliśmy do Krakowa autem, ogarnęliśmy i uspokoiliśmy dzidzię i ruszyliśmy naprzeciw ekipie. Ostatnie 5 km było mocne, a sprint kilkaset metrów przed finishem naprawdę mocny. Chłopaki dali radę, ekipa dała radę, my daliśmy radę:)
Przed startem biegu planowałam przebiec minimum 150 km – jednak możliwości wałów wiślanych szybko pozbawiły mnie złudzeń.Pozostaje bieganie i dorabianie kilometrów w Krakowie… 😉
Tak czy siak miło było spotkać tyle sympatycznych twarzy po drodze…
Do zobaczenia gdzieś na biegach lub trasach biegowych.
A wszystkich zapraszamy na nasz sierpniowy bieg 100 miles of Beskid Wyspowy
utworzone przez admin | lip 25, 2016 | Relacje z biegów
Jak to jest gdy jedziesz na bieg nie wiedząc dokładnie czy polecisz 130 km za kilka godzin czy ok 70 km dwa dni później? Całkiem to fajna i śmieszna sytuacja.
Taką oto sytuację miałam w czwartek przed startem na Dolnośląskim Festiwalu Biegów Górksich.
Przyjechałam do Lądka Zdrój nie do końca pewna, czy będzie szansa przepisania startu osoby, która nie mogła wystartować na mnie. Kilka godzin w niepewności – na miejscu info, że organizator nic nie wie…ale na szczęście się udało. OTK Rzeźnik – dziękuję jeszcze raz:)
Strategi biegu nie miałam żadnej – gdy dowiedziałam się, że jest taka możliwość (kilka dni przed startem) – to stwierdziłam, że warto skorzystać.
Wystartowałyśmy z Kaśką razem – wiedząc, że będzie nam raźniej i milej jak sobie razem ten bieg przelecimy. I to był doskonały pomysł:)
Biegłyśmy sobie/maszerowałyśmy w miarę równym tempem. Takim by nam było dobrze i komfortowo.
I w sumie byłoby wszystko ok gdyby nie to, że tuż przed szczytem Śnieżnika rozpościerały się mokradła – w sensie błocka trochę przykryte wysoką trawą. Była już noc i ciężko było je omijać nie wpadając do nich. Kilka takich wejść do błota równało się biegiem kilku godzin w mokrych butach z ciągle pojawiającym się piaskiem czy czymś piasko-podobnym. Niestety to odbiło się bardzo na moich stopach, i odparzone stopy zaczęłam czuć już po kilku kilometrach. Marzyłam o przepaku, by zmienić skarpety i buty – a do przepaku było jeszcze ze 20 km…
Tempo cały czas miałyśmy w miarę równe. Ktoś nas mijał, kogoś wyprzedziłyśmy.
I w końcu zostałyśmy same. Nikogo z przodu, nikogo z tyłu – bez stresu, bez spiny – nawet jak lecisz na luzaka -to jak ktoś jest za Tobą – to czujesz, że nie jesteś totalnie na luzie.
A my właśnie osiągnęłyśmy ten moment – gdy byłyśmy totalnie wyluzowane i chyba to był ten moment biegu, który był najfajniejszy.
Gdy dotarliśmy na przepak przebrałam skarpety i buty, ale odparzenie tak było już duże, że ten myk niewiele pomógł. Nie powiem, że nie miałam chwil gdy już myślałam, że zejdę z trasy. Ten ból stóp szczególnie dawał się odczuwać na czeskich fragmentach dziwnego asfalto-szutru. Dlatego w niektórych momentach łatwiej było mi uprawiać wolny trucht niż szybki chód – inne położenie stopy, mniejszy kontakt obolałej części z asfaltem i kamyczkami.
Gdy biegłyśmy po stronie czeskiej – okazało się, że jesteśmy na 4 pozycji, a 3 dziewczyna tuz przed nami… i dałyśmy czadu utrzymując później przewagę do końca.
Dystans 130 km – był najdłuższym dystansem górskim i dla mnie i dla Kasi.
Dałyśmy radę! I wylądowałyśmy na mecie na 3 pozycji.
Wspólne wsparcie, wspólne chwile zachwytu nad przyrodą…np wschód słońca na ok 70 km z przepięknymi różowymi chmurami…
Bieg według mnie świetnie przygotowany. Szacun dla organizatorów i całej ekipy.
Świetne znakowanie trasy i genialny pomysł z odblaskowymi naklejkami.
Dziękuję moim kochanym RZEŹNIKOM za doping i wsparcie!
Podziękowania dla Czesława naszego za troskę na punktach:)
A oczywiście jakie koszulki rządzą na trasie? Thoni Mara 🙂
Za rok poszalejemy jeszcze bardziej.
utworzone przez admin | mar 30, 2015 | Relacje z biegów
28.03.2015…2 edycja biegu górskiego Górska Pętla 12:12.
Że bylo fajnie – to chyba już wszyscy wiedzą – że przyjedziemy za rok – też:)
Ale od początku. W czasie pierwszej edycji biegłam ze swoim bratem, tym razem postanowiłyśmy z Ewą Jeremicz pobiec w parach KK.
Szkoda tylko, że nie było więcej par damskich – bo to jednak fajniej jak się tak w większej ekipie rywalizuje. Ale może w następnym roku będzie więcej par kobiecych:)
Start biegu 12:12…. pierwszą pętlę rozpoczęła Ewa.
Pogoda – no jak to pogoda podczas Pętli 12:12… 4-6C, troszkę wiatru, troszkę deszczu, troszkę śniegu….a dużo, dużo mgły.
Zakładałyśmy, że jak pogoda się utrzyma taka jak była na początku – to będziemy w stanie zrobić 6 pętli.Nie znałyśmy trasy całej, gdyż została trochę zmodyfikowana i wydłużona w stosunku do trasy z przed roku.
Niecałe 16 km… ale za to jakie!
Cel na bieg:
Chciałam spróbować, czy przy cięższym podbiegu będę w stanie beic – nie ważne wolno, czy szybko – ważne by biec. Mini-trucht – ale bieg.
Ewka przybiegła i ruszyłam nie wiedząc czy zacząć mocniej czy jednak spokojnie.
Po ok 2 km skręcaliśmy w las i od razu zaczynał się mocny ok 1,5 km podbieg. W tym miejscu odbijaliśmy od trasy z roku ubiegłego.
Trucht… robi się ciepło – nieważne…trucht…wolno… trucht.
4,5 km…. chwila przerwy… lżejsza trasa…
Nie pamiętam dokładnie który to był kilometr, wydaje mi się, że kolo 6. I podbieg polanką. Tu juz nie było łatwo. Jeszcze przy pierwszej pętli było w miarę.
Dużo korzeni, gałęzi… ale bieg… wolno, ale bieg.
Bałam się, że będzie mi zimno, a tymczasem paliłam się z gorąca (to z pewnością za sprawą „odtłuszczacza”, który podwyższa temperaturę ciałą i szybciej się spalają tłuszcze). Szybko pozbyłam się czapki i bandanki i lało się ze mnie.
Przyznam, że podkręcałąm się gdy na podbiegach wyprzedzałąm facetów – jakoś tak mnie to mobilizowało:)
Bieg… cały czas bieg….
W kilku momentach były jeszcze odcinki ze śniegiem – one na pierwszej pętli były całkiem spoko – niestety na drugiej zrobiły się już niebezpieczne zwłaszcza przy tej mocnej mgle.
W pewnym momencie dołączyliśmy się do trasy biegu z przed roku – więc już wiedziałam co i jak. I niestety był ten ciężki zbieg. W sumie – to on nie jest jakoś masakrycznie ostry. Problem jednak polega na tym, że na jednym odcinku było strasznie dużo liści na tej trasie a po nimi dużo kamieni. Bojąc się o kostkę – oczywiście nie wzięłam tejpów i nie mogłam trochę usztywnić stopy – zbieg wyszedł mi najgorzej. Ale nic – sukces jest bo nie skręciłam kostki tym razem:):):)
Na końcówce Basia z aparatem…
Ta pętla miala być dobrym sprawdzianem – i wyszło ok:)
Trasa bardzo mi się podobała – bardzo – i na dodatek udało się zejść minimalnie poniżej 1:50h:)
” …. a ja lecię, lecę, lecę – wciąż lecę…”
Na trzecią pętlę wybiegła Ewa – ja w tym czasie wypróbowałam pyszności przygotowanych przez organizatora. I oczywiście zmiana stroju. Błoto… wszędzie błoto…
4 pętlę (czyli moją 2) zaczęłam już gdy powoli zaczęło się ściemniać. Nienawidzę tej pory dnia – albo ciemno, albo jasno…a tu kurna nie wiesz co robić – czy włączyć czołówkę, czy jeszcze nie. Ale nic. Zastanawiałam się, czy dam radę i drugą pętlę pzrebiec.
Postanowiłam spróbować:)
I udało się!!! Przebiegłam i drugą pętlę – wolniej – mniejszymi krokami ale się udalo.
Druga pętla już była… inna. Tuż po wbiegnięciu w las, zaczęło się szybko robić ciemno – ale to pikuś. Zrobiła się masakryczna mgła. I polana, która na 1 mojej pętli była ciężka pod względem podłoża…na 2 mojej pętli już była ciężka pod względem …mojej lokalizacji.
Nie miałam pojęcia czy dobrze biegnę. Pamiętałąm, ze las jest po prawej stronie.
Trasa była dobrze oznaczona i świetnie, że były dodatkowe oznaczenie fluorescencyjne.
Niemniej jednak widoczność(do góra 2 metrów) nie pozwalała na pewne przemieszczanie się po trasie – stąd mimo „minitruchtu” i chęci biegu – nie mogłam biec szybciej – bo trzeba było bardzo uważać. Do tej mgły doszedł „sparowany oddech” – czyli promień światła oświetlający trasę przez czołówkę był co chwila „niszczony” oddechem.
Oj było … ciekawie. W sumie dobrze, że pamiętałam szlak – i sprawdzałam to taśmy, to szlak – to dodatkowe oznaczenia. Ale miałam chwilę strachu. Zwłaszcza tuż za polaną po 6 km – gdzie słyszałam jakieś szumy. Tak tak spanikowana baba…
Moja 2 pętla była też ciężka pod względem „mazistości” podłoża. Zmrożone błoto było rozmrożone – rozjechane, rozbiegane… grzęzło się… dodatkowe ćwiczenie:)
2 pętla trwała dłużej też przez to, ze ten fatalny zbieg w takich warunkach był dla mnie najcięższym elementem biegu. W sumie wtedy stwierdziłam, że na końcu jak skręcę kostkę to już tragedii nie będzie – bo najwyżej 2 km jakoś dojdę…ale się udało:)
Dotarłam…
Zatsanawiałam się tuż przed metą czy jest sens by Ewa leciała – bo naprawdę było cieżko i niebezpiecznie i trzeba było bardzo uważać by sie nie pogubić w tej mgle.
Ale na szczęście Piotrek, mąż Ewy pobiegł razem z nią i dzięki temu nasza drużyna na 2 drużyny babskie była 1:):)
Ja jestem zajebiście zadowolona – że biegłam w takich warunkach – to dla mnie sukces.
Trasa fajna – choć sporo cieższa niż rok wczesniej – ale świetna. Więc mam nadzieję, że organizatorzy jej nie zmienią.
Na 3 edycję biegu Górska Pętla 12:12 oczywiście przyjedziemy z Ewą:)
Helga (Huzior) – GRATULACJE!!! Piękny wynik:)
utworzone przez admin | mar 15, 2015 | Relacje z biegów
Transgrancanaria – 07.03.2015
Jakim sposobem się tam znalazłam? Sama nie wiem. Trochę fajnych fot znajomych, trochę dobrych opini o tym biegu, przepiękne relacje z edycji 2014. I się zapisałam.
Cel – Advance 83 km. Idealnie na 3 miesiące przed Rzeźnikiem – dobry trening siłowo-wytrzymałościowy.
Ale, że to dośc daleko i koszty przelotu również nie były małe, postanowiłam, że to będą również moje wakacje.
Trochę słońca napewno doda energii do zycia i pracy po powrocie – oby:):)
Lot na Gran Canarię był nawet bezbolesny. Z Krakowa lecieliśmy do Brukseli i stamtąd na Gran Canarię. Szybko udało się dostać na autobus i wylądowaliśmy w San Augustin, gdzie mieliśmy wynajęty domek. Trochę nam zajęło odnalezienie go, ale zaraz po tym mogliśmy urz ądzić pierwszą posiadówę wieczorną na tarasie. Wyjście z ogrodu było zarazem wejściem na plażę – genialne:)
Czwartek – 05.03 upłynął nam na objazdowej wycieczce po Gran Canarii – generalnie jechaliśmy do Kanionu, który jak się okazało był na…. Teneryfie – lekko się Lacy porąbało, ale dzięki temu objechaliśmy spory kawał wyspy:)
Piątek – ja sobie zrobiłam relaks na plaży z leżeniem, pływaniem i lekkim opalaniem, dziewczyny wyruszyły na dalsze poznawanie wyspy.
Wieczorem odbiór pakietów. Nastawienie genialne.
Kolejka do pakietów… nikt mi już nigdy nie wciśnie, że u nas się długo czeka. Ponad 30 min czekania w kolejce po odbiór pakietu, no może trochę dłużej. Stoisz i kolejka się nie przesuwa. Ale w tej oto kolejce spotkaliśmy naszych biegaczy i jakoś szybciej upłynął czas.
Pakiety odebrane bez problemu. Zostaliśmy zaobrączkowani specjalnymi transgrancanaryjskimi materiałowymi sznurkami. Pakiet: koszulka, daszek, bidon, bandanka – całkiem nieźle.
Numer startowy i chip do plecaka – najważniejsze rzeczy schowane.
Teraz już był tylko relaks.
Wieczorem makaronowa kolacja i do spania, bo pobudka wcześnie.
Start biegu miał miejsce w miejscowości Fontanales ok. 60 km od naszego miejsca zamieszkania (tak na oko tyle) – więc musieliśmy wyjechać przed 5 rano, bo część drogi w prawdzie prowadziłą autostradą, ale część niestety wąskimi, krętymi drogami, gdzie trzeba było jechać bardzo powoli i ostrożnie. Ciotka za kierownicą sprawdziła się doskonalne:)
Przygotowane do biegu – czekałyśmy na strat.
Moim celem było spokojnie pokonanie tego biegu. Bez szaleństwa, zwłaszcza, że ostatni trening jaki robiłam – to trening w temperaturze ok 7C, a na GC temperarura sporo przekraczała 20C, co czułam przez cały bieg – a chyba najbardziej przy końcówce biegu.
Start…
Trasa biegu prowadziła obok pól z eukaliptusem i kaktusem – zapach cudowny. Ale to tylko w pierwszej części biegu – tam też było najbardziej zielono.
Początek biegu dał mi lekko w kość – gdyż nie mogłam się przyzwyczaić do tej wysokiej temperatury. Ale potem już było lepiej.
Lekko i spokojnie – powolne podchodzenie na ciężkich podbiegach. W między czasie jakieś foty – bo przecież raz się biegnie takimi ścieżkami.
Trochę problemów z żołądkiem miałam po zapodaniu dawki magnezu, ale krótki piknik z bułką i wodą pomógł przynajmniej pohamować efekt chęci wymiotów.
Po drodze mijaliśmy przepiękne krajobrazy, bunkry w skałach i przesympatycznych ludzi na trasie, którzy mocno dopingowali.
Generalnie biegło mi się całkiem nieźle, dopóki na trasie nie pojawiło się dużo kamieni.
Kamienie tak poobijały moje palce/paznokcie, że ciężko mi było przy końcówce już biec, choć mięśnie nie były aż tak zmęczone. Do tego sparzone stopy od dołu….uf…
Ale po drodze było milo.
Do przedostatniego punktu biegłam z radością – przynajmniej tak mi się zdawało – natomiast długi, ostry, megakamienisty zbieg do przedostatniego punktu – dobił moje stopy. Dobił totalnie. Nigdy tak nie czułam bólu paznokci i stopy wcześniej. Nigdy nie miałam tak – że każdy krok przy końcówce był bólem. Może nie był to ból nie do zniesienia – ale trwający cały czas…
Ale, że ultrasi biegną głową a nie nogami – dałam rady.
Przedostatni punkt- po raz kolejny wyduldałam kilka kubków zimnej koli z lodem i zjadłam kilka żelek Harribo. Zstało przecież 17 km do końca – spoko….
Tak… spoko było do momentu, gdy się wywaliłam. I wtedy pojawiły się oczywiście myśli – że nigdy więcej tego biegu, nidgy więcej biegania po takich trasach, że tylko nasze Beskidy i Bieszczady…. W sumie te myśli pozostały dalej.
Oststnie 20 km (a nie 17) – to lekki truchto- marsz. Na koniec chyba najgłupszy moment – bieg po wyschniętym korycie rzeki. Niby spoko – ale trzeba było uważać na podłoże – bo sporo było dużych kamieni – a ta część trasy chyba dłużyła się najbardziej.
Końcówka – to również jedna wielka zmyła.
Wpadasz na miejsce, gdzie jest meta – już widzisz tą metę – widzisz ludzi – a tu Ci każą zrobić jeszcze kółko… bez sensu.
Streszczając – trasa mi się totalnie nie podobała. Część trasy była fajna do biegania, część absolutnie nie, przynajmniej nie dla mnie.
Natomiast ta część trasy „niebiegowa” była według mnie idealną na trekking.
Widokowo – pierwsza część trasy świetna, początek drugie też – ale potem taka nuda zaczynała wkraczać…
Obsługa/punkty – tu muszę przyznać, że organizacja (oprócz tej kolejki po pakiet) perfekcyjna. Sporo picia, jedzenia – pomocna obsługa, która bardzo pomagałą przy wlewaniu napojów do bidonów itp.
Na mecie piwko w ramach uzupełnienia izotoników i do mieszkania na wypoczynek.
Czy kiedyś tam pojadę biegać? Raczej nie.
utworzone przez admin | lut 22, 2015 | Relacje z biegów
Lubaczów i okolice – oczywiście, że pierwsze skojarzenie dla mnie to zawsze będzie Maraton Roztoczański. W 2014 było świetnie – w maju 2015 pewnie też będzie czad.
Ale…
Tym razem nie pojechaliśmy do Lubaczowa, choć zatrzymaliśmy się w nim na chwilę.
22.02.2015- w miejscowości obok Lubaczowa, w Oleszycach o 11 godzinie miał się rozpocząć II Półmaraton Oleszycki.
Planując z Wojtkiem tą wyprawę – w ręce Wojtka powierzyłam – kulturalno-rozrywkowy plan na sobotni dzień (specjalnie wyjechaliśmy dzień wcześniej by trochę pozwiedzać).
Wojtek się przygotował, ale na nasze szczęście pojechała z nami Jaga, która pochodzi z tych okolic, dzięki czemu mieliśmy świetne zwiedzanie wraz z opowieściami.
Jaga dzięki:)
Najpierw pospacerowaliśmy po Jarosławiu – by potem dotrzeć do przepięknej cerkwi w Gorajcu:)
Więcej info o tej cerkwi:
http://pl.wikipedia.org/wiki/Cerkiew_Narodzenia_Naj%C5%9Bwi%C4%99tszej_Marii_Panny_w_Gorajcu
Cerkiew robi wrażenie… zwłaszcza słysząć kilka opowieści związanych z nią i z tym co się stało kilkaset metrów od niej, gdzie zgładzono całą wioskę…:(
Kolejnym naszym obiektem była cerkiew w Radrużu. Jedna z najstarszych drewnianych cerkwi w Polsce. Rewelacja… choć chyba większe wrażenie na mnie zrobiła ta w Gorajcu.
Jadąc do hotelu w Oleszycach znaleźliśmy jeszcze po drodze inną cerkiew…ta już była niestety totalnie zapuszczona. Otwarta, niszczejąca…
Nasyceni kulturą wieczorem odpoczywaliśmy spokojnie… by cieszyć się nocnymi wysokoami naszych sąsiadów z pokojów obok… luz chłopaki – imprezowali do 3 czy później w nocy – nie mieli zamiaru iść spać… do naszego wyjazdu!!! Niech żyje kultura hotelowa!!!
22.02.2015… Oleszyce – Leśniczówka w Zabiałej.
Cel: zrobić życiówkę – czyli złamać 1:40:00… chciałam.
Ale czy można robić postępy nie robiąc treningów szybkościowych? Odpowiedź chyba jest prosta.
Niemniej jednak chciałam zobaczyć – czy bieg, który potraktuję jako mocny trening- może okazać się życiówką. Założenie – zaczynam bieć ok 4:55 – 4:50 min/km.
Pierwsze 6-7 km – idzie praktycznie zgodnie z planem. Na 8 km Jaga robiąc foty krzyczy, że jestem 3 – więc sobie mysle, no fajnie by było jakby tak został – ale pijąc na 9 km wodę dostaję kolki…. dupa…nienawidzę pić z kubków – nie umiem pić z kubków. Tak to jest jak człowiek przyzwyczai się do picia regularnego z bukłaka. Picie z kubka okazuje się wcale nie tak łatwą umiejętnością.
Tempo zmienione – i zaczyna się masakra. Szybko po asfalcie nie biegałam ze 2 miesiące… asfalt daje się w … mięśnie.
Ale biegnę – już po tej kolce trwającej 4 km wiedziałam, że o życiówkę walczyć będzie ciężko.
18 km… już bliżej mety – czuję, że adrenalinka rośnie. Dobrze, że tata Turosz biegł przede mną równo.
20 km z hakiem widzę Wojtka – wybiegł na spotkanie – fajnie:)
Ale życiówka poszła się…
3 miejsce w open kobiet:):)
Cieszy – ale jest wielki niedosyt.
Wojtek za to spisał się świetnie, mimo, że trasa nie była lekka do zrobienia życiówki – poprawił o ponad minutę i wbiegł 4 na metę. Pudła w open nie było – ale było za to 1 miejsce w kategorii….junior.
Podobało mi się – wracam tam za rok.
Organizacja świetna!
Trasy idealne na… rower i nartorolki:)
Na koniec ognicho…i dzik:):) smaczny:)
Zdjęcia z wyprawy:
Cerkwie
Cerkwie
Bieg:
https://plus.google.com/u/0/photos/+NorafsportSklepNorafsport/albums/6118737327098918561
utworzone przez admin | sty 27, 2015 | Relacje z biegów
Bieszczady…zaczęło się od mojego pierwszego Rzeźnika.
Rzeźnik, Maraton Bieszczadzki… treningi… i w końcu Zimowy Maraton a raczej ultra Maraton Bieszczadzki.
Trasę Maratonu znałam wcześniej. Przed Sylwestrem trochę połaziliśmy tamtędy i przejechaliśmy część trasy samochodem z Mirkiem i Anią dla „sprawdzenia” gdzie postawić punkt i jak to wygląda zimą. Było pięknie…
Ostatnie kilkanaście ciepłych dni nie zapowiadało, że pogoda będzie naprawdę zimowa.
Jednak w Bieszczadach śnieg był. A na dodatek w piątek przed naszym przyjazdem sporo śniegu dosypało.
Już w Baligrodzie trasa nie była lekka, im dalej w kierunku Cisnej, tym więcej świeżego śniegu na drodze.
Ale dotarliśmy na miejsce…
Sobota była pod znakiem pracy w biurze zawodów i pomocy przy biegach dla dzieci, które wypadły świetnie. Dzieciaki to mają moc. Biegną z taką radością (prawie wszysyc). Nie mają jakiś pretensji, po prostu biegną… fajne to.
Maria świetnie poprowadziła rozgrzewkę i bieg dla dzieciaków, a cała ekipa sprawnie działała – dzięki czemu widać było, że dzieciakom się podobało.
Wieczorem przygotowanie do startu. Szybkie przemyślenie co na siebie włożyć (oczywiście innej opcji niż kurtki Newline cross Jacket nie było w planach – tylko kolor trzeba było wybrać).
Czapka – oczywiście zielona Noraftrail. Obowiązkowo rękawiczki i bandanka dla ochrony szyi.
Niestety ciężka, niewyspana noc nie była dobrym rozpoczęciem dnia przed ciężkim biegiem. Ale cóż…nie wszystko zależy od nas:(
Start biegu zaplanowany był na 7:20.
Lekkie śniadanie, parzonka i bieg na start (dobrze, że meta była w naszym hotelu :):):))
Planując bieg – nie traktowałam go jak ” ściganie” – miał to być trening, dłuższe wybieganie. Myślałam, że czas będę mieć pod ok 6 h…a tu wielkie zdziwnienie.
Biegło się całkiem dobrze pomimo sporej ilości śniegu na trasie, a w niektórych momentach lodu. Nie miałam kolców, ale nie było to jakieś nie do przebiegnięcia.
Zaczęłam jak dla mnie za szybko – tak mi się wydaje- ale w sumie fajne było to, że na trasie nie miałam kryzysów. Chyba nasz Noraftrail zimowy wzmocnił trochę moją wytrzymałość.
Kilometry szły fajnie… zwłaszcza fajnie się biegnie, jak na punktach pojwaiają się „swoi” 🙂
Wydawało mi się, że tempo nie jest aż takie bym się tak pociła i potrzebowała dużo picia – niemniej jednak jakimś dziwnym cudem szybko wypiłam zawartość swojego bidonu i z utęsknieniem czekałąm na punkt… woda i kola… idealne …
42-43 km… zbiegamy „pod prąd” jesiennego Maratonu Bieszczadzkiego. I na koniec …atrakcje – bieg po torach kolejki. To niestety bardzo przystopowało mnie. Pamiętając o ciągle skręcającej się kostce nie mogłam sobie pozwolić na to by biec tam szybciej.
44 km… już prawie jesteśmy na Mecie w Wołosaniu…a tu nagle pojawia się znana Skoda…a z niej Łukasz z kamerka… tak do dobicia na koniec. On to potrafi:):)
Już meta… i Kacha z ekipa próbują poradzić sobie z „upadłą” bramą… a ja mam ochotę tam na tą bramę skoczyć. Nie pozwolili mi :(:(
Dobiegłam do mety… jest medal… jest grzaniec i dziewczyny. Aldona z Marią – świetnie pobiegły. Po chwili wpadła Ania:)
Czas 4:32;22 – patrząc, że to 44 km – zajebiście się cieszę i jestem zadowolona. Na początku sezonu to jest świetny wynik. Będzie dobrze na Rzeźniku!
I wyszło I mejsce w kategorii K 30:):)
Cieszę się bardzo:):)
W ogóle szacun dla Nadleśnictwa w Cisnej!!! I dla Mateusza za takie poświęcenia by i Maraton i Bieg narciarski Tropem Wilka wypadły super!!!
Najnowsze komentarze