utworzone przez admin | cze 28, 2015 | Bez kategorii
Nieplanowanie wychodzi najlepiej.
Na świeżo, póki jeszcze rządzą emocje…
O maratonie Benedyktyńskim na trasie Przemyśl- Jarosłwa słyszałam wiele pozytywnych opini.
Nawet kilka tygodni temu myślałam o tym by jechać do Przemyśla na ten właśnie maraton, ale czekałam by zobaczyć w jakim będę w stanie po Rzeźniku.
A start w Rytrze uświadomił mnie, że jednak nie jest za dobrze. Mięśnie nie były jeszcze trak zregenerowane jak trzeba. Więc odpuściłam.
Ale mega „wkurw” na początku tygodnia i chęć „wyrzucenia złości” oraz miłe towarzystwo Kasi, Jarka, Bogusi utwierdziły mnie w 100% by jednak jechać.
Nie lubię wstawać wczesnie – więc wyjazd o 4 rano – to było niezłe wyrzeczenie.
Ale dzięki temu – dojechalismy spokojnie i bez stresu czekaliśmy na start.
Pakiet odberany.
Przebieranie w przymierzalni… dziwne przebierać się w klasztorze – jak wywnioskowałam z tekstów na ścianach – w salce, gdzie prowadzone są spotkania AA (czyżby to jakaś aluzja? 😉 )
Trasa asfaltowa – ale ciężka. Pierwszy zawdonik Grzesiu Czyż jako jeden z dwóch złamał 3 godziny.
Dzięki Jarkowi – biegłam w miarę stabilnie. Już na pierwszych kilku kilometrach było sporo przewyższenia. Drogą asfaltową piąć się w górę przy takiej duchocie to niezły wyczyn. A pięłam się w górę w tempie w jakim leciałam na prostej.
Duchota bardzo przeszkadzała…
Pierwsza dyszka poszła zgodnie z planem… niestety druga już była o kilka minut za szybko, choć ciężka była równie jak pierwsza.
Wydaje mi się, że to przyspieszenie – nieplanowane – ale jednak konkretne na takim dystansie (przynajmniej w moim wykonaniu) odbiło się już kilka kilometrów dalej utratą sił i energii. Zwalniałam… i zwalniałam powoli z każdym kilometrem.
Gdy na 33 km zauważyliśmy, że dogania nas grupa z balonikami 4 h… wiedziałam, że jestem za słaba już by im uciekać.
A warto było uciekać – bo byłam 3 babą i chciałam utrzymac 3 pozycję.
Osłabioenie moje jednak było tak wielkie, że powiedziałąm Jarkowi, by biegł dalej, gdyż jak dobiegnę to tylko wolnym truchtem – więc nie ma co czekać. Celu jakim było złamanie 4 godzin na tej trasie nie osiągnę.
Na 35,5 km… po kilkuset metrach jak Jarek pobiegł sam, gdy grupa z balonikami 4h była jakieś 30-40 metrów za mną ( a w tej grupie była kolejna kobitka) a ja ledwo co truchtałam zrobiłam woję w moim mózgu i postanowiłam powalczyć. Nie wiem jak to działa – ale działa.
Włączyłam 5 bieg. Pod górę ich trochę odstawiłam – ale widziałam, że koleżanka za mną, też dodała czadu – wierzyła, że skoro tak się „wlokłam” przez kilka km to wyprzedzenie mnie na końcówce to bułka z masłem.
Ale nie było tak łatwo. Mózg chyba w takich momentach wytwarza taką dawkę adrenaliny czy czegoś innego – że te ostatnie 4 km przebiegłam naprawdę szybko, a 2 km przed metą były moimi najszybszymi kilometrami w całym biegu.
Wiedziałam – że jedyną szansą bym pomgła powalczyć jest włączenie „turbo zasilania” na podbiegach – na tym odcinku były 2 podbiegi – i ostatni na 41 km.
Na ok 39 km – dogoniłam Jarka na odległość ok 100 m. To był mega sukces.
I na metę wkroczyłam osiągając swój cel – czyli łamiąc 4 h.
Co mnie uratowało? Podbiegi. Nigdy bym tego nie powiedziała -bo podbiegi nie są moją mocną stronę ale…
Przekroczyłam linię mety – prawie zdechła…
Te ostatnie kilometry kosztowały mnie tyle energii, że moje ciało było bardziej zmasakrowane niż na Rzeźniku.
Po przekroszeniu mety padłam – dosłownie padłam. Na szczęście było sporo trawy na któ©ej można było poleżeć i dojść do siebie:)
3 miejsce a kategorii kobiet open – cieszy bardzo:)
utworzone przez admin | cze 23, 2015 | Bez kategorii
Bardzo się cieszę z tej informacji – dlatego postanowiłam się podzielić i z Wami:)
Od ostatniego piątku jesteśmy oficjalnym dystrybutorem na Polske produktów Thoni Mara
TM_LogoMag_ClaimBlau_test
Marka powstała w Niemczech i tam powstają wszytskie produkty.
Materialy w części bardzo podobne do materiałów bielizny termoaktywnej, charakteryzują się bardzo dobrą oddychalnością.
Ważnym elementem w kolekcjach Thoni Mara jest kolorystyka.
Wkrótce nowa kolekcja. Nad stroną pracujemy a tymczasem część rzeczy dostępna jest w naszym sklepie norafsport
www.thonimara.com.pl
utworzone przez admin | cze 9, 2015 | Bez kategorii
Najważniejszy bieg sezonu… i mocny kop w tyłek.
Jakieś ponad rok temu postanowiłyśmy z Anką pobiec razem w parze.
Wiedziałam, że między nami jest duża przepaść mocy, wytrenowania i ogólnie wytrzymałości ale …kto nie ryzykuje nic nie ma.
Cel był ambitny, złamać 11 godzin. Początkowo do mnie nie dochodziło to, że jest to w ogóle realne.
Bo przecież rok temu i dwa lata temu z różnymi problemami, ale nie złamaliśmy nawet 14 godzin.
Fakt, że biegliśmy na „lajcie” nie dla walki, a dla siebie, dla przebiegnięcia.
Niemniej jednak liczba 11… jakoś siedziała w głowie.
Wystartowałyśmy całkiem spoko – bałam się, że pójdziemy za szybko i w Cisnej już będę zgonem, ale nie byłam. Zgonem zaczęłam być przy podejściu na Smerek, a do tego momentu w miarę równo i stabilnie się biegło. Na Żebraku byłysmy w czasie, który był spokojnie na złamanie 11 godzin.
Przed Osiną byłyśmy setną parą – całkiem fajnie biorąc pod uwagę to, że wystartowało ok 700 par.
Nakręcona adrenaliną gnałam za Anką, która prowadziła.
Ktoś wtedy krzyknął nam, że jesteśmy drugą parą kobiecą – cel był by walczyć.
Walczyć – chciałam… na prawdę chciałam walczyć – ale moje ciało chyba nie do końca było jeszcze przygotowane do tego – i niestety z każdym kilometrem się oddalało od podjęcia walki.
Dobiegłyśmy spokojnie do Cisnej, gdzie doping kibiców był tak motywacyjny, że dodało mi to nowych sił.
Przepak. Szybko uzupełniamy wodę i izo – gryz batonu i w drogę. A jeszcze kijki zabrałam z plecaka – bo na Mnichu bardzo mi pomogły, więc nie ryzykowałabym podchodzenia bez kijków.
I się zaczęło… podejście pod Jasło…zgon… zero mocy. Wiem, że Anka ma siłę i leci, a ja jakby odcięcie od prądu. Mojego ruchu nie można było nazwać chodem. To było powolne pełzanie…”wpełzywanie”
Było mi już gorąco i duszno, a to był dopiero początek zapowiadającego się upalnego dnia.
Chciałam iść szybciej, ale mięśnie i ciało mne nie słuchały.
U góry było już trochę lepiej – ale z każdą minutą robiło się coraz cieplej… nie lubię tego 🙁
Zbieg z Fereczatej prosto na punkt z wodą, który obsługiwali moi znajomi… podobno już wtedy byłyśmy jak „opętane” i nie reagujące na to co się dzieje dookoła – ale już trochę miałyśmy w nogach – a przed nami najgłupszy odcinek Rzeźnika – czyli droga Mirka.
Byłam zajebiście posłuszna – nie stanęła, nie przeszłam do chodu – choć miałam taką ochotę.
Muszę tu przyznać – to, że Lucyna z Łukaszem dopingowali na trasie -bardzo mi pomogło. Chciało się walczyć. Do tego fantastyczny „serwis” mojej partnerki, która widziała, że konam i polewała mnie wodą wspierając – podziałały tak, że dobiegłyśmy jakoś do punktu na Smereku.
Wtedy sobie tłumaczyłam tak – przecież to już prawie kocówka – machniesz dwie połoniny – i będzie czad:) Przecież to już nie dużo. Przekąska na przepaku – trochę koli i w górę…
I coraz goręcej. Ciężko było. Na szczęście na górze wiał wiatr, który mnie uratował i mogłam biec – nie szybko – ale jakoś to szło.
Nie biegło mi się dobrze. Co chwilę kolka – głupia ta kolka – nie da się normalnie oddychać i dobija już i tak zmęczony organizm.
Zbieg na szczęście do punku na Berehach poszedł całkiem dobrze. Uważałam bardzo by nie skręcić kostki, ale zbiegało się dość szybko. Czwórki już piekły..
Berehy – Kasiula i Maciek… :):) Miło widzieć swoich – i nie wiem sama, czy brac wodę, czy jeść… wiem trzeba walczyć – by utrzymać 2 miejsce – bo do pierwszego przez moje ślimaczenie sporo straciłyśmy.
Otwarty fragment podejścia pod Caryńską mnie dobił totalnie – upał plus otwarta przestrzeń i w górę… masakra.Na szczęście nie było to długie podejście.
Muszę przyznać, że Anka miała cierpliwość…ja chciałam lepiej i szybciej – ale nie dawałam rady.Walczyłam w głowie by się ruszać szybciej – ale nie zawsze głowa rządzi. Czasem ciało nie reaguje na to co głowa chce… 🙁
Zbieg z Caryńskiej idzie dość sprawnie – wyminęłyśmy kilka par po drodze. Na zbieg jeszcze siły były.
Z każdym krokiem cieszyłam się na metę… już ją chciałam…
Mostek, schodki… i myślałam, że to już…a tu nasz Mirosław postanowił, że skoro start był bliżej, to meta musi być dalej – by dystans się nie zmniejszył… ufffff
Widok mety – chyba dawno tak mnie nie ucieszył jak tym razem…
Czas 11:46… wleciałyśmy na metę:)
Udało się jeszcze zdobyć złoty medal dla pierwszej setki par – czyli od pierwszego punktu nas mijali, my mijałyśmy – a zostałyśmy i tak 98 parą:)
Generalnie to nie jestem zadowolona, choć powinnam być. II para damska – dobry wynik…
Ale jest niedosyt – wiem, że dałam plamę. Wiem, że Anka miała mocy na co najmniej 10:30.
Wiem, że jak by nie było aż tak gorąco – to na pewno byłoby bliżej 11 godzin.
Siedzi mi dalej w głowie to, że spokojnie mogłyśmy powalczyć o lepszy czas.
A może jednak jeszcze nie jestem aż tak przygotowana by łamać tą 11? Nie wiem.
Ale postanowienie jest postanowieniem – 11 godzin i tak złamię. Czy za rok, czy za dwa, czy później…
Najnowsze komentarze