
100 MILES OF ISTRIA – relacja
Historia z wyjazdem na 100 MILES OF ISTRIA rozpoczęła się dokładnie rok temu, gdy przyjechaliśmy na Istrię dopingować. To właśnie wtedy postanowiłam wrócić za rok i pobiec sama.
Wyjazd na bieg postanowiliśmy połączyć z mini-wakacjami – czyli cykl „zwiedzanie przez bieganie”
Kilka dni, które spędziliśmy w Chorwacji przeznaczyliśmy głownie na zwiedzanie… ale nie byle jakie zwiedzanie.
Byliśmy w kilku miejscach, gdzie przechodziła trasa, trochę z Anką pobiegałyśmy już po trasę biegu. Obczajka ile asfaltu itp. Dużą i pomocną informacją były dla mnie doświadczenia z roku ubiegłego. Wiedziałam, gdzie będzie punkt jak wyglądają mniej więcej odległości nie tyle w km co rozłożone w czasie po np już 100 km.
Piękna pogoda, kwitnąca Chorwacja… nic tylko cieszyć się z tego czasu, który tam mieliśmy.
Postanowiliśmy formalności załatwić jak najszybciej, czyli odebrać pakiety startowe zaraz po otwarciu biura zawodów…Wiedząc oczywiście (bo przecież nie trzeba sprawdzać w programie czy czasem biuro zawodów nie jest w innym miejscu) zaprowadziłam całą ekipę w miejsce, gdzie w ubiegłym roku było biuro zawodów. Deptak nad morzem. A tam… pustki i plątający się biegacze jak my szukający biura zawodów. Oni również byli w zeszłym roku i nie sprawdzili, że cała impreza została przeniesiona na kraj miasta, co dla mnie jest jednym z największych minusów.
A takie mogły być widoki z mety…
Dotarliśmy do biura zawodów po drodze zgarniając kilku naszych znajomych… świat jednak jest mały 😉
Podczas odbioru pakietów obsługa wydająca pakiety sprawdziła dokładnie obowiązkowe wyposażenie, które niestety sporo ważyło…:( ale na takich biegach jest ono konieczne: kurtka nieprzemakalna z kapturem, bandaż, folia nrc, swój kubek, bukłak minimum 1 l, zapas jedzenie, długie spodnie – lub leginsy i długie skarpety, gwizdek, latarka i dodatkowe baterie, dowód osobisty).
Pakiet odebrany można wracać się pakować:)
Postanowiłam, że po doświadczeniach na Dalmacjia Ultra Trail – tym razem przebiegnę ten bieg rozważnie i z planem. Taki był plan…
A więc napakowałam żeli – bo przecież co 45 -60 min będę wcinać jedną saszetkę, elektrolity do bukłaka…
Zegarek naładowany – na wszelki wypadek oprócz baterii do latarki naładowany power bank i dodatkowa latarka (by nie świecić sobie telefonem jak to musiałam robić na Dalmacji). Idealnie przygotowana (tak mi się zdawało) w piątek wyjechałam z ekipą do Labina.
Labin – małe przepiękne miasteczko. Start punktualnie o godzinie 16. Plan nie lecieć za wszystkimi od razu- na spokojnie…
Plany niestety często się zmieniają niezależnie od nas… ruszyła maszyna a wraz z nią po wąskiej ścieżce w dół i ja. Sławek poleciał szybko – Jarek gdzieś został- reszta też gdzieś się zgubiła… nic lecę swoim tempem.
Z ok 300 mnpm zbiegamy na poziom 0 by powoli wspinać się na pierwszą górke ok 400 m.
Wydawało mi się, że biegnę spokojnie – nawet bardzo spokojnie.. ale już po pierwszy punkcie podczas powolnej wspinaczki na Vojaka mój żołądek zaczął świrować. Tego nie przewidziałam. Wiedziałam, że problemy pewnie będą ale nie na ok 23-25 km…. a od 35 km do 38 km przeżywałam największy kryzys na całej trasie. Vojak ze swoją prawie pionową ścianą na końcówce nie był litościwy… robiłam krok stawałam by pooddychać głębiej bo czułam, że niestety ale skończy się to wymiotami. W mojej głowie zaświtała myśl.. zwolnij jeszcze…. zrobiło się dość chłodno. Ludzie zaczęli ubierać bluzy kurtki, a ja w koszulce by mi było bardziej rześko, bym mogła przetrwać do szczytu.
O co chodziło? nie mam pojęcia. Nie mogłam się zajechać bo był to 25-40 km. Nie dałam czadu bo wchodziłam równo i spokojnie…. Pomimo tego, że było mi tak niedobrze postanowiłam regularnie jeść żele… no może do tego ostatecznego momentu, gdy stawałam łapać powietrze i robiłam krok.
Gdy dotarłam na Vojaka i powoli zaczęłam zbiegać – nagle zaczęło mi się poprawiać. Dobiegłam do punktu Poklon (43 km) wypiłam jakiś dziwny łyk bimbru od chłopaków z Dalmacija Ultra Trail – dwa kubki gorącej herbaty i ruszyłam na kolejną wspinaczkę.
Jarek myknął mnie tuż po 1 punkcie. Ale udało nam się jednak pół nocy przebiec razem.
Kolejne etapy szły nam całkiem gładko. Spokojnie biegiem i marszem pokonywaliśmy kolejne etapy biegu.
Bardzo pomogła mi znajomość części trasy – wiedziałam, że np teraz będzie górka a zaraz tyle i tyle szutru czy asfalt – co uwierzcie po np 100 km i stopach obitych od tych kamieni z dróg szutrowych ma wielkie znaczenie.
Tuż przed BUZET – punktem z przepakiem mieliśmy przepiękny wschód słońca (niestety mój telefon jest do bani i nie dało się ładnej foty zrobić)
W Buzecie postanowiłam przebrać buty i świeże skarpety. Czułam już lekkie odparzenie – ale było spoko.
Przekąska z kurczaka + ciepła herbata idealnie złagodziły podrażniony żołądek. Polecieliśmy dalej w kierunku najmniejszego miasta świata HUM ( świetne mini-miasteczko z ok 17 mieszkańcami – kurna klimat niezły)
Od Buzetu do HUM i do prawie mety lecieliśmy z „Grzeskami dwoma” – zawsze to raźniej w ekipie.
W kolejnym małym miasteczku za HUM postanowiliśmy ochłodzić się w lokalnej „restauracji – barze” i wypić lokalnego browaca. Zimny browar na taką pogodę – to idealne schłodzenie organizmu.
i piweczko:
Wydawałoby się, że tuż po zbiegnięciu do Buzetu, gdzie skoczyły się wysokie góry skończyła się dla nas wtedy „mordercza” wspinaczka…ale nie. Mini górki – bo ok 400-380 mnpm po pokonaniu ok 100 km w niesamowity upał – bo temperatura dawała popalić a słońce grzało na maxa – wcale nie były jakieś lekkie.
Gdy przybiegliśmy do Butoniga – punkt ulokowany nad zaporą ( pamiętałam go doskonale sprzed roku) – już czułam, że to końcówka… a co tam jeszcze tylko 50 km do mety – przecież to końcówka…;)
Na tym etapie stopy nasze były w stanie tragicznym. Kilka przejśc przez wodę w takiej temperaturze tylko chwilowo wydaje się zbawienne dla stóp. Odparzenia zaczęły dawać popalić i coraz bardziej boleć.
Ale Motovum tuz tuż…a tam – „lodzik” 🙂
I woda z piwkiem…
Było piwo, były lody… brakowało kefiru.
Mirek i Marta – dziękujemy za ten kefir.
Napojeni, najedzeni z kurewsko bolącymi stopami ruszyliśmy do Oprtalj.
Stąd już o krok do mety… prawie. W tamtym roku biegłam ten fragment – więc było mi dużo łatwiej. Ból stóp był tak nieznośny, że największym marzeniem jakie wtedy miałam to ściągnięcie butów…
Gdy przed nami pojawiło się miasteczko Groznjan – już czułam metę…20 km do mety – to przecież jak z domu na Kolną i z powrotem – rzut beretem… 😉
Od Groznjanu Jarek dostał torpedy… jakby to wcale nie była końcówka i jakbyśmy wcale nie przebiegli 150 km.
„Królewno no chodź lecimy…. chodź – chodź…” – no to leciałam.
Po raz kolejny lżej było mi truchtać niż iść – przy truchcie noga jednak ma mniejszy kontakt z podłożem niż przy całym postawieniu stopy podczas chodu….
I wtedy tuz za BUJE na koniec – najgorsza, najbrzydsza i cześć trasy. Część trasy, która według mnie psuje cholernie całość. Do tego dopieprzając biegaczowi stopy jeszcze bardziej. Z 1 km rozwalonego i lekko ubitego gryzu…
Jedyne co się cisło na usta wszystkich naszych rodaków ( a dołączyło do nas kilku z biegu krótszego) to słowa: kurwa, znowu te jebane kamienie…. 🙁
Tak tak – te ostatnie kamienie i gruz moje stopy ledwo zniosły. Ale zniosły. Zniosły tak, że jeszcze na 1,5 km przed metą udało mi się wyprzedzić jedną dziewczynę. 🙂
Generalnie – cały plan biegu miał opierać się na złamaniu czasu ( chciałam 30-32H – ale 30 było marzeniem złamać)
Nie walczyłam z dziewczynami, nie przejmowałam się, że mnie mijają… ale na końcówce dowalic takiej to kurde frajda. Aż przyspieszenia dostałam… 😉
1 km do mety…. wiemy, że Mirek z piwkiem będzie czekał….:):):)
Niecałe 170 km…. META….
Podsumowując: czas 31:34:57 h – 13 wśród kobiet, 119 open na 255 osób, które ukończyły bieg (ok 80 osób nie ukończyło biegu)
Patrząc na całość – jest szansa na złamanie 28 h i to jest mój plan na za rok.
Teraz kilka dni relaksu i kolejny start w Czechach na początku maja 🙂
Odzież dobrana doskonale – bez jakichkolwiek obtarć.
Koszulka Breez Thoni Mara i spodenki Thoni Mara z serii NRG – lekka kompresja
Odzież i akcesoria biegowe ze sklepu dla biegaczy NORAFSPORT
Najnowsze komentarze