utworzone przez admin | maj 25, 2014 | Relacje z biegów
V Bieg Papiernika….
Droga do Kwidzyna była drogą przez męki…. głownie w tej znienawiodznej (od piątku) przeze mnie Łodzi. Porażka – w piątek przez Łódź jechaliśmy ponad 2 godziny.
Ciśnienie mi z nerwów podskoczyło, bo jak wiadomo nerwus jestem nie z tej ziemi…
Ale na szczęście już jak rozłożyliśmy się z namiotem, przygotowaliśmy rzeczy do sprzedaży
humor się poprawił. W piątek w biurze zawodów nie było tłumów, ale coś się działo….
Obok naszego namiotu mieliśmy kolejnych wspaniałych partnerów z Radia Gdańsk, ktorzy promują akcję :Pomorze biega.
IP (International Paper) organizator tej imprezy na prawdę się postarał:)
Nie dość że w pakietach startowych były Newlinowe Paski na numery startowe i czapeczka z daszkiem (oczywiście też Newline), to jeszcze na mecie pełny wypas.
Całościowo organizacja rewelacyjna. Ponad 2000 zawodników.
Jedyny minus, to niemiłosierny upał. Powiem szczerze, że jak 2 lata temu na Visegrad Maratonie był upał, to myślałam wtedy, że gorzej (cieplej) być nie może, a jednak może…
Mimo, iż przyjechaliśmy jako partnerzy biegu wystawiać się, to ja już sporo wcześniej postanowiłam, że wystartuję w tej Dyszce ( moja 4 Dyszka w życiu).
Myślę, ze gdyby nie ta pogoda i conajmniej 32-33C w cieniu, byłaby szansa na życiówkę.
A, że bieg wystartował o godz 11:15 – to upał był największy.
Pomysł biegu bardzo fajny, gdyż wybiagając ze stadionuw Kwidzynie trasa prowadzi w kierunku fabryki papieru IP. I ok 6 km trasy jest przez fabryę. Dla osób, które bigną pierwszy raz – robi to niesamowite wrażenie. Biegniesz obok wielkich maszyn z trocinami, pojemników z innymi materiałami pomocniczymi i w środku swoja własna stacja kolejowa. Niesamowite.
Trasa dość szybka, kilka miejsc, gdzie strażacy oblewają wodą zawodników – bezcenne przy tej pogodzie. Niestety niektórzy przeholowali i ich tempo nie było dostosowane do pogody i już od ok 4-5 km zaczęły się akcje służb medycznych. Kilka razy karetki musiały zabierać zawodników do szpitala. Tu mogli walczyć o czas tylko najlepci, najbardziej wytrenowani – niestety niektórzy za bardzo chcieli i nie liczyli się z pogodą.
Ja już po środowym treningu Boot Camp – cos przekręciłam w kolanie i bałam się czy w ogóle się uda wystartować, ale się dało. Wiedziałam też, że nie będę w stanie walczyć o życiówke, bo temperatura na to nie pozwala.
Bywało ciężko w niektórych momentach – ale udało się 48:07 i 44 miejsce wśród kobiet ( na 543 baby) to w sumie nie tak źle:)
Mimo, że było gorąco – to gorąca kiełbaska na mecie była zajebiscie smaczna, i pyszny żurek ( Seweryn namawiał, to trzeba było spróbować – pyszne)
A jak wiadomo – zimne piwko po biegu to część regeneracji – to zaczęłam regenerację od razu.
Niestety po biegu kolano było w jeszcze gorszym stanie. Nie było szans zgiąć do końca, a tu za tydzień Chojnik Maraton.Ale nic walka z kolanem trwa teraz ( 2-3 dni bez biegania – chyba) plus maść i okłądy i przejdzie. Już raz tak było – i szybko się poprawiło.
Będzie dobrze.
Jak się uda, to za rok na Papiernika przyjedziemy, może pogoda będzie lepsza na życiówki.
A tymczasem czekam na poprawę kolana, by szybko wyznaczyć trase Noraftrail Ultra.
Strona już prawie gotowa więc i trase trzeba będzie szybko wyznaczyć:)
Kilka fot z imprezy
utworzone przez admin | maj 19, 2014 | Relacje z tras biegowych/ foty
Oj będzie trasa we wrześniu będzie….. miało być niewinne 42 km lub coś podobnego…. będzie na pewno koło 50 km, a jak się z Jarkiem i Robertem postaramy w niedzielę, to pewnie coś dorzycimy…
Dzisiejsza trasa – tylko fragmentami była trasą Noraftrail Ultra – ale było na prawdę niesamowiecie. Niestety moje zdolności fotograficzne wczoraj skończyły się w połowie Cracovia Maraton i coś poprzestawiałam w aparacie i dziś foty wyszły tragiczne, ale coś wybiorę.
Początek i meta: TYMBARK. Najpierw pobiegłam sobie czarnym szlakiem na Łopień….
Super trasa – choć według oznakowań była to też trasa rowerowa, nie wiem jak po takiej trasie można jeździć na rowerze – chyba tylko rowerowi samobójcy mogą się na to odważyć.
Czarny szlak nie jest najłatwiejszy, ale nie jest też jakiś mega trudny – a ja już od początku miałam problemy z oddychaniem i formą. Możeliwe, że to tygodniowa dawka antybiortku, który wczoraj skończyłam tak sołabił organizm, nie mam pojęcia…ale nic – co mnie nie zabije…Tak sobie potruchtałam do Łopienia – fajna górka….a tuż przed szczytem przepiękna polana i wodok na Mogielicę…. więc nie mogłam tak biec dalej, trzeba było sobie siąść i w ciszy delektować się tym widokiem.
Z Łopnia (Łopienia – może wkrótce dowiem się jaka jest poprawna odmiana tej nazwy) zielonym szlakiem wystartowałam w stronę Mogielicy.
Na wieży wodokowej na Mogielicy – ktoś chyba sobie ostatnio urządzał imprezkę – bo została butelka po piwku i jakiś napój… nie łądnie tak zostawiać śmieci:(:(
Poleżałam sobie chwilę na wieży… mała dawka węglowodanów i w stronę Tymbarku żółtym szlakiem. A na szlaku- niespodzianki – 2 razy trzeba było przekraczać strumyk – więc moje nowe butki Alphawoolf miały możliwość ochłodzić się w górskim strumyku:)
Jednyny minus tego żółtego szlaku jest taki, że spory kawałek prowadzi asfaltem ( tego nie będzie na Noraftrail Ultra).
Na szczęście przed Tymbarkiem ze 2 km biegnie się jeszcze lasem…
Jarek Oleksy – miło było Ciś spotkać przypadkiem w Tymbarku:):)
utworzone przez admin | maj 15, 2014 | Takie tam biegowe "bajdurzenie"
Tak sobie postanowiłam odpocząć po ostatnim maratonie.
Przy okazji, jak Piter Z Beskid TV (Łukaszem) i Bartkiem przyjechali we wtorek – skorzystałam z tego, że Bartek jest fizjoterapeutą i… dowiedziałam się między innymi, że mam skoliozę, niestabilność kostki w stopie ( to po BUT – gdze na 10 km kostkę skręciłam i od tego momentu jakoś wejść w swoje miejsce nie może), że mam stan zapalny w udach – generalnie: do wymiany:(
Postanowiłam więc wziąć się porządnie za swoje zdrowie i oto jutro idę na nastawianie, masowanie, wstawianie (kostki w swoje miejsce) itp.
Tak sobie we wtorek myślałam, że jak mnie nic po maratonie nie boli – to znaczy, że mam szybką regenerację – a to po prostu znaczyło -że mięśnie były tak spięte – a raczej to coś pomiędzy mięśniami, że dopiero po masażu poczułam, że to początek regeneracji.
Więc siedzę sobie w domu. 4 dzień na antybiotyku – za oknem zawierucha – a mnie po prostu szlag trafia. Już chce biegać:) Chce do lasu, chce na Przehybę…. a tu dupa…. lać ma przez 3 dni.
Cracovię Maraton odpuszczam i bardzo się cieszę z tego powodu. Wystartuje Robert Faron i cała ekipa BBL Kraków – będziemy mocno kibocować i odstresowywać nasza kochaną Rudą:) Pewnie, że da rady:):)
A tymczasem wczoraj dotarły do mnie nowe butki Alphawoolf – trailowe – przepiękne. Zresztą sami zobaczcie. Jak na razie – są wygoda na poziomie Newline Westridge, w ktorych teraz biegam ( i ani jeden palec nie był stłuczony, obdarty, otarty – nic).
W poniedziałek na trasie Noraftrail (Ultra) będęm mogła je przetestować. Mam nadzieję, że się sprawdzą:):)
Te buciki już w Norafsport, a wkrótce także Westridge Newline ( w wersji damskiej i męskiej)
A to Westridge Newline – wybiera się samemu wkładki do wagi i rodzaju stopy.
Ja ostatnio wkładki pierwszej warstwy wywaliłam – a wkurzały mnie jakoś. Bez tej pierwszej warstwy z wkładką dobraną jest idealnie. Po prostu pantofelki w górach:) Trochę za deliktna ta siateczka z przodu -ale ….taki ich urok:)
utworzone przez admin | maj 12, 2014 | Relacje z biegów
Ще не вмерла України і слава, і воля,
Ще нам, браття молодії, усміхнеться доля.
Згинуть наші воріженьки, як роса на сонці.
Запануєм і ми, браття, у своїй сторонці.
Te słowa brzmiały mi w głowie przez większą część dzisiejszego biegu…
III Martaon Roztoczański – jak się tu znalazłam, wie tylko Wojtek… bo w sumie, to on mi powiedział o tym biegu. I Bardzo, bardzo cieszyłam się, że tam jadę, i ciesze teraz, że tam byłam:)
Choć wczoraj, gdy przyjechałam do Lubaczowa, myślałam tylko o tym bym dała radę wystartować – krtań boli, kolejna noc nieprzespana przez to, poobdzierane stopy…. gdy ubierałam wczoraj buta na stopę już oklejoną plastrami, przyznam, że bałam się czy w ogóle uda mi się wystartować. Ale przecież złego diabli nie biorą….
Wystartowaliśmy tuż po 9 z rynku w Lubaczowie. Właśnie na kilka minut przed startem po raz pierwszy dziś zabrzmiały hymny nasz i ukraiński. Dla mnie to było coś bardzo ważnego.
Taki w sumie historyczny bieg. Pierwszy raz przekroczyłam granicę (chociaż w jedną stronę) bez problemu:):) Po drugie w czasie, gdy na wschodzie Ukrainy dzieje się masakra – zachód pragnie pokoju i o tym mówi, a bieg był częścią popierającą te słowa. Ukraińcy oplecieni flagami śpiewali swój hymn… co tu dużo gadać…to nie był zwykły maraton!
Na starcie- trochę zmieniłam taktykę biegu. Plan rozpisany na międzyczasy wrzuciłam do
pasa biodrowego, bo w sumie przy trasie pagórkowatej i szutrowej ten plan by się nie nadawał do niczego. Zapisując się na maraton chciałam walczyć o pudło, ale jak zobaczyłam laski ukraińskie na starcie -które w samych stanikach biegły – stwierdziłam, że będa dawać czadu i nie mam co z nimi rywalizować, ale chciałam walczyć.
I tak sobie zaczęłam spokojnie – tempo ok 5:10 – potem coraz szybicej.
Mijają km, mijam kolejne rywalki – po drodze ludzie wychodzą z domów i bardzo fajnie kibicują :):)
13 km – już widać granicę – i kurde -przebiegam, a „tamożennik” tylko zapisuje nr startowy.
Coś niesamowitego – tak powinno być zawsze. I jakoś od razu przypomniały mi się wyjazdy na Ukrainę, a było ich starsznie dużo- ale za każdym razem staliśmy na granicy, zawsze jakieś problemy…. a tu proszę, po prostu biegniesz i martwisz się o czas.
Część ukraińska maratonu – to pół na pół asfalt i szutr. Generalnie lubie takie drogi, ale jakoś nastawiona bytłam na asfalt i to płaski – więc biegnąc z prędkością 4:45-4:55 min/km – zrozumiałam, że jak jeszcze kilka km tak przebiegnę to padnę przed 30 km.
Na ok 24 km – wolontariusze powiedzieli mi, że jestem 3 babą ( a za mną jedna kobitka ok 200 m) – i wtedy w mojej głowie zawrzało. Powtarzałam sobie – teraz albo nigdy!
Były momenty, gdy już miałam odpuścić, ale przecież dam radę – musze dać radę.
Trochę taki test przed Rzeźnikiem 2015 – test nie na wytrzymałość mięśni a na wytrzymałość psychiki – w końcu musimy zejść poniżej 11 h 😉
I tak od ok 24 km biegałam z jdnym kolegą – którego imienia niestety nie pamiętam, ale wspieraliśmy się prawie do końca.
37 km – widzę Łukasza Mikulskiego- ale mnie to zmotywowało. Łukasz widząc mnie – też się zmotywował i ruszył pędem….
40 km – prawie umieram, ale widze, że moja rywalka zjawiała się na horyzoncie … i w tym momencie opuściłam mojego partnera biegoego i zebralam calą moją moc, a raczej jej resztki i przyspieszyłam, choć w głowie obliczałam sobie, że przecież jak jest ok 200-300 m za mną, to raczej marne szanse by na 1,5 km to nadrobiła na końcówce, która wcale łatwa nie była. Ale wrzuciłam piąty bieg i tak dobiegłam do mety….
A na mecie piękne przywiatnie – jakieś „divchatka” podchodza i się pytają czy chcę masaż prysznic, czy kwas….(prawie jak:” żurek, barszcz, herbata, wino grzane?” – oferowane na Maratonie Bieszczadzkim przez Marka B:))
Za metą piwka nie było – ale był kwas – więd 3 kubiki wypiłam szybciutko i poszłam na masaż:) Niestety Pani robiła masaż a nie jakiś sympatyczny Pan, ale ….
Dekoracja – to własnie ten moment, gdy najbradziej się wzruszyłam.
Ukraina w moim życiu znaczy wiele – moi przyjaciele Ukraińcy – są ważni dla mnie…
Przy dekoracji hymn Ukrainy zabrzmiał 3 razy… na chilę róciłąm na studia, pote, znowu na Krym z Kiką i Romcią, potem szkoła ukrainistyki w Kijowie …
Faktycznie można nie powstrzymywać łez w takim momencie – ale jak stałam na pudle i patrzyłam na tych ludzi, którzy na prawdę chcą spokoju i wolności, którzy walczą o swój naród …. mrugałam oczami by się nie pobeczeć, bo uznałam, że łzy w tym momencie – to wcale nie jest dobre. Ale przeżycia niesamowiete.
Jedno wiem – wracam tam za rok:)
utworzone przez admin | maj 4, 2014 | Relacje z tras biegowych/ foty
Perun…brzmi bardzo mitologicznie… mistycznie…
Sobotni wyjazd na maraton (Mistrzostwa Czech w biegach górskich) od początku był z wtopami, i ledo co zdążyliśmy z Lacą na rejestrację – ale się udało.
Pogoda…fatalna: zimno, mżawka – generalnie odniechciało mi się startu.
I tak na prawdę na starcie byłam tylko dzięki Ewie Majer, która stwierdziła bym potraktowała to treningowo. I takie podejcie miałam przez cały bieg (biego/marszo/doczołgiwanie się)
Start został o kilkanaście minut przesynięty…. standardowe odliczanie i ruszamy.
Wystartowałam sobie spokojnie w środku stawki. I zaczął się podbieg… najpierw spokojny by po kilkuset metrach przed naszymi oczami mogła wyłonić się prawdziwa „ściana” – czyli trasa wyciągu narciarskiego.
SZCZĘŚLIWI CI CO KIJKI MIELI!!!! Podejscie ok 2 km – kto wbiegł dla tego pełny szacun.
Połowę tego podbiegu „wytruchtałam” spokojnie, wolno, ale niestety mieśnie jeszcze nie tak mocny by starać się o więcej.
Zbiegi śliskie – na pierwszym błotnym zbiegu przy strumyku – pierwsza gleba zaliczona.
Chciałam ominąć kamienie i przeskoczyć przez strumyk po liściach… ale pod liściami była galąź i wjechałąm do strumienia. Ciężko było wtsać ale koledzy biegnący obok pomogli, za co im dziękuję bardzo:) Upadek bolał, ale adrenalinka była…
Kolejne podbiegi/podejścia troszkę łatwiejsze – do 14 km – gdzie trzeba było wbiec/podejsć pod kolejny odcinek innej trasy narciarskiej ( od wczoraj lubię ośle łączki – są przynajmniej łągodne). Masakra, hardcore…. generalnie mam dość.
Ale w mojej głowie myśli wariują… – przecież mnie to nie zabije = wzmocni = lepszy trening do przyszłorocznego Rzeźnika. Walczę – nie o pozycję, a o to by się nie poddawać.
Od 7 km nie wyprzedziła mnie żadna dziewczyna – co jest fajne, za to ja wzięłam 4.:):)
30km – ostatnia góra… jakoś się wtaczam na nią, ale wolno. Padający deszcz strasznie wychładza ciało. Nie byłam już w stanie zginać palcami. Ubrałam rękawiczki – co też nie było łatwe, bo palce się już nie zginały.
Na podejściu padł mi zegarek – więc nie wiem ile jeszcze, jaki czas…. nic nie wiem….
Zbieg – ostatni zbieg ….niby fajnie, ale mięśnie już nie trzymają ciała…. czterogłowy w stanie krytycznym…. i jest poślizg na samym dole i kolejny raz błotko zaliczone.
Ale nic wstaję – jeszcze 6 km i będzie to wymarzone piwo….piwo…. marzę tylko o tym i czymś do jedzenia i spanie…
Ale te 6 km podbiegu to jak 20 km. W głowie już szumi – dasz radę, ale ja nie daję rady…
Minęło mnie kilka osób, ale inni też już umierają na ostatnim podbiegu.
I jest- tabliczka – 1,5 km do Javorowej Chaty – zbawienie, blisko…. tylko że w tych warunkach – to cholernie daleko, wieje bardzo, organizm wychłodzony.
Resztki sił – i idziemy z kolegą co też już nie może…
Po drodze wyprzedziłam jeszcze jedną dziewczynę…. i meta, która wyłania się z mgły.
Upragniona meta od 20 km:)
A w środku ciepełko, piwko i jedzonko….
I wydawałoby się – prawie raj….ale po przebraniu, najedzeniu – trzeba zejść do auta – 2 km po stoku – gdzie wbiegaliśmy na początku….porażka…
Organizacyjnie – Perun bardzo fajnie wypadł. Trasa super oznakowana.
Ale trasa cholernie ciężka – zresztą jak ktoś chce to poniżej profil trasy.
Dla mnie wszyscy co ukończyli ten bieg w limicie (8,5h) – to na prawdę wielcy ludzie:)
Jedno co mnie wkurzyło- to faceci, którzy nie umieją używać kijków. Zbiegający po ścieżkach i drogach środkiem z wymachującymi kiljkami, i nie ominiesz ich obok, bo a nuż Cię tym kijkiem zahaczy. Porażka – chcesz gocia ominąć na zbiegu, bo tu akurat biegło mi się fajnie, a tu taki cwaniaczke z kijkami po pokach Ci drogę zgradzają….oj byłam tam zła w niektórych momentach, ale wstrzymałam się by paru takim cwaniaczkom nie puścić komentarza. Może kiedyś się nauczą, że nie trzeba z kijków robić pługu i trzymać je pod skosem by inni się z łatwością wbili.
Foto (z FB Perun Maratonu – Marcin Kamiński)
Najnowsze komentarze