utworzone przez admin | lip 15, 2018 | Bez kategorii
„Nigdy więcej” – te słowa wypowiedziałam wpadając na metę, pospałam kilka godzin, wróciłam do Krakowa… i szybko ta perspektywa się zmieniła… a może by tak spróbować za rok złamać te 18 godzin? Przecież tak naprawdę niewiele brakło, bo czymże na takiej trasie są niecałe 3 godziny?
Nízkotatranská stíhačka (NTS) – to najcięższy z biegów jakie biegłam w swoim życiu. Do tej pory Stihacka była biegiem rozgrywanym w parach. W tym roku po raz pierwszy start było solo…
W tamtym roku po kilku perypetiach upadkowych na trasie i innych przygodach nasz oficjalny czas był na tyle słaby, że przykro było patrzeć. Dzięki organizatorowi Stihacki Lubomirowi i portalowi www.runandtravel.pl dostałam możliwość startu i próby zmierzenia się solo z tą trasą, choć i tak pół dystansu przebiegłam razem z Robertem, z którym startowałam w tamtym roku.
Bieg naprawdę ciężki – na 103 km ok 5700 m przewyższenia w górę, ale to nie czyni go jeszcze tak ciężkim – warunki pogodowe jakie panują na trasie to istna mieszanka prawie wszystkiego – poczynając od parnej pogody po bardzo mocne wiatry ( jak huragany), zawijające gęstą mgłę, aby w końcu gdzieś tam popadało, gdzieś tam wyszło słonko.
Reguły biegu są tez inny niż w innych biegach. Limit osób startujących 150, w połowie trasy następuje eliminacja do 100 osób ( równy podział procentowy dla kobiet i mężczyzn). Patrząc na listę startową, gdzie widziałam kilka mocnych dziewczyn z pierwszych miejsc ich ligi stwierdziłam, że przy moim przygotowaniu w tym roku raczej nie mam szans przejść dalej. Na 14 dziewczyn 10 przechodziło.. z takim założeniem wystartowałam – układając plan, że jakby była ładna pogoda to wejdę jeszcze tylko na Chopok turystycznie.
Start biegu 5:30 – najmocniejsi ruszyli jak torpedy… Ja spokojnym tempem wspinałam się na Kralovą górę. I tu pierwszy wpierdziel na 6 km ponad 1000 metrów przewyższenia… A na Kralovej wietrzysko z lekkim deszczem- nie zapowiadało się to miło. Szybki łyk herbaty i mała przekąska i lecimy dalej po czerwonym szlaku (cała trasa oprócz fragmenty przy Durkovej chacie prowadziła czerwonym szlakiem Niżnych Tatr).
Na ok 28 km punkt odżywczy a chwile przed nim Priehyba – oczywiście trzeba się było zatrzymać… w końcu po koleżeńsku z Przehyba Trail, który organizujemy.
Ostry zbieg do przełęczy – to takie zamknięcie 1/4 biegu. Kolejny etap zaczyna się od ponad kilometrowego ostrego podejścia w gore. Tam ostrożnie biegłam i szłam, gdyż rok wcześniej to właśnie tam miałam akcje upadkowe.
W tej części trasy pogoda była nawet w miarę łaskawa, dopiero zbliżając się do połówki trasy zaczęło dość mocno padać… i to przesądziło o tym, że miałam zostać…
Zbiegłam na 49 km z postanowieniem, że nawet jeśli się zmieściłam w tych 10 kobitach to i tak zostanę bo jestem już zmęczona, leje, bolą mnie nogi… i w ogóle … włączyło się lenistwo.
Na punkcie zastałam Roberta i dwóch naszych polskich kolegów, którzy na początku wystartowali dość mocno. Obaj panowie postanowili zostać… było mi lżej podjąc decyzję, ale tak na wszelki wypadek zapytałam Belo (organizator Vychodniarskiej stovki) – Bela: Tak, czy NIE? (nie wiedząc o co chodzi) – Belo odpowiedział :TAK…. więc trzeba było lecieć.
Doświadczenie ze skarpetami wodoodpornym – nakazało mi nie czekać tylko założyć je od razu przed rozpoczęciem II połówki. Teraz rozpoczynała się przygoda z górkami jak Dumbier i Chopok. Dość mocny deszcz, który rozpoczął się przed chatą pod Dumbierem nie tylko był nieprzyjemny, ale niebezpieczny. Szlak bowiem prowadzi po dość dużych płatach skalnych pokrytych mchem, co na taką pogodę jest gwarancja poślizgnięcia się i upadku, i trzeba się bardzo starać by tego nie zrobić. Udało mi się wywalić tylko raz – więc to niezły sukces.
Dumbier cały we mgle, z bardzo mocnym wiatrem – warunki mega nieprzyjemne… 🙁
Z Dumbiera szybko dotarliśmy na Chopok – od połowy biegu biegłam razem z Robertem, więc mielismy powtórkę z zeszłorocznej rozrywki w tym terenie. Gdy wchodziliśmy do chaty na szczycie Chopoka było widać tylko mgłę i mgłę… gdy wyszliśmy Chopok pokazał nam w końcu inne swoje oblicze…
Do Durkovej chaty, gdzie w tamtym roku przez mgłę nie mogliśmy trafić widoki były przepiękne w tym niesamowity zachód słońca – z każdej strony góry w pomarańczowych odcieniach …
I tu coraz bliżej do góry – znienawidzonej góry – VELKA CHOCHULA – zapamiętajcie by tam nigdy nie iść – po pierwsze; nie wieje, a pizga na maxa – zawsze… po drugie; trasa jest dobijająca z nasypanymi luźnymi kamieniami, po trzecie; ta góra nigdy się nie kończy… zdecydowanie ma prawo ta góra – na tytuł ” najgorsza góra Nizkotatranskiej Stihacki”!!!
Podejście dało mocno popalić – padliśmy z sił oboje, żadne specyfiki bomby energetyczne itp nie działały… koniec- prąd odpłynął… jedyne wyjście to małymi spokojnymi krokami wejść na szczyt i próbować lekko zbiegać (luźne kamienie na zbiegu to masakra dla zmaltretowanych już po ponad 90 km nóg). Ostatni punkt odżywczy- herbata, herbata, herbata… tylko to mój organizm jest w stanie wciągnąć ( ani jedzenia ani wody – nie ma mowy). Wydawałoby się, że ostatnia górka Kozi Chrbat to pikuś – ale tu przewyższenia tez jest nieźle – to tak na osłodę, że wkrótce koniec – coby pamiętać dłużej… 😉
Upragniony zbieg do mety, światła Donovałów… i jest…
NIDGY WIĘCEJ…. MASAKRA… 20 godzin 48 minut…. ( a plany były na dużo lepszy czas… )
ZDECYDOWANIE NAJTRUDNIEJSZY BIEG W NASZYCH OKOLICACH oceńcie sami…
Bieg przygotowany przez wspaniałych ludzi, którzy marzli na punktach jak my, czekali godzinami by dać zupę…
Nizkotatranska Stihacka – to nie zwykły bieg – to niezwykły wpierdziel nie tylko biegowy, ale i kształtujący psychę, bo połączenie trasy z warunkami – to mieszanka wybuchowa – przetrzymasz dotrzesz do mety jesteś wielki.
Cieszę się, że podjęłam walkę by biec do końca i pomimo mojego nie najlepszego przygotowania poprawienie czasu o 3 godziny to jest dobry wyczyn.Do tego 5 miejsce wśród kobiet jest dla mnie super pozycją i ciesze się bardzo.
Odpoczęłam, napisałam… i wiem, że za rok WRÓCĘ powalczyć ze swoim czasem – czytaj powalczyć ze sobą.
utworzone przez admin | sty 7, 2018 | Bez kategorii
Pierwszy weekend stycznia – temperatura +6/+8C… idealna pora by ruszyć na trasę nowego biegu Noraftrail 40.
Bieg startuje po raz pierwszy w ramach jesiennej edycji NORAFTRAIL BIEGI GÓRSKIE W BESKIDZIE WYSPOWYM, ktore to odbędą się 22.09.2018 w okolicach Mogielicy (baza zawodów Zalesie – Wypożyczalnia Sprzętu Sportowego).
Wiedząc, że 40 km to jednak kawałek jest postanowiłam wcześniej podjechać na dalszą część trasy i zostawić sobie wodę bym nie musiała dźwigać wszystkiego w plecaku (a, że 06.01 – to Święto Trzech Króli i jedyny sklep na trasie biegowej był zamknięty, trzeba było pozostały prowiant zabrać ze sobą i pozostawić wody pochowane w swoich „skrytkach”)
(Foto – widok na Łopień tuż po wschodzie słońca)
Wystartowałam z po godzinie 9 rano. Cel: przygotowanie trucka z mapą i profilem by umieścić na stronie Noraftrail jeszcze przed startem zapisów (10.01.2018).
Pierwsze ok półtorej kilometra biegniemy lasem dość szeroką ścieżką (jest ich kilka obok, więc w czasie zawodów wybierzemy najmniej „błotną i rozjechaną”), po czym wybiegamy na asfalt i po ok 20 metrach skręcamy na prawo w drogę asfaltową ( tu asfaltu mamy z jakieś 300 metrów) i po wbijamy się w ścieżkę leśną biegnąc na górę Dzielec.
(Foto- tuż przed skrętem na prawo na Dzielec czasem można dojrzeć Tatry)
Z tej części trasy rozciągają się przepiękne widoki na Słopnice i okoliczne górki.
Leśnymi ścieżkami biegniemy do ujęcia wody w Słopnicach na Dzielcu stamtąd do Słopnic do Osiedla Podmogielicą.
Dalej ok kilometra biegniemy asfaltem mijając mały drewniany kościół po lewej stronie.Skręcamy w prawo na most i zaraz za nim kierujemy się w górę najbardziej lewą ścieżką ( nie odbijamy w kierunku szkoły).
W pewnym momencie dołączamy się do żółtego szlaku łączącego Mogielicę z Łopieniem. W tym momencie skręcamy na prawo i szeroką drogą zamieniającą się po krótkiej chwili w asfalt dobiegamy do głównej drogi asfaltowej biegnącej na Przełęcz Rydza- Śmigłego.W tym miejscu czyli ok 13 km będzie znajdował się punkt pierwszy odżywczy.
Skręcamy w kierunku Słopnic – czyli na prawo. Biegniemy kilkadziesiąt metrów i przez drewniany most pniemy się po raz pierwszy na Łopień. Fragment wąwozu, którym wspinamy się do stokówki na Łopieniu jest dość konkretny. Jest to pierwsza wyrypa łopieniowa, ale spokojnie – jeszcze nie najgorsza…;)
Po ok 1 km – może ciut mniej docieramy do szerokiej stokówki (autostrada leśna;)). Tu ja zrobiłam sobie małą przerwę na jedzonko… w takich warunkach to niezła frajda.
Dalej w dół stokówką… było nieźle ślisko i tu po raz pierwszy cieszyłam się z tego, że wzięłam buty z kolcami, dzięki którym mogłam spokojnie i bez strachu lecieć w dół nie bojąc się poślizgu.
Stokówka łączy się znowu z tą sama drogą od której odbiliśmy… i tu na jesiennych biegaczy będzie czekała pierwsza kontrola łopieniowa… 😉
Ze stokówki skręcamy na drogę w lewo i podążamy dalej żółtym szlakiem aż do wiaty pod Łopieniem od strony Tymbarku.
Biegnąc źółtym szlakiem mamy widok na Tymbark i góry Paproć oraz Zęzów.
Dobiegamy do wiaty – gdzie jest połączenie szlaków. Fragment biegniemy czarnym szlakiem w kierunku szczytu Łopienia.
W pewnym momencie przy II ujęciu wody pitnej szlak odbija na prawo a my ostrą, chyba najostrzejszą wyrypą zwaną „wyrypa Jarka” wspinamy się na jeden ze szczytów Łopienia. Ostre 500 metrów daje popalić łydkom konkretnie – ale frajda jest …szczególnie gdy się zjeżdża w dół bo błoto jest mega…gdy już wyrypa się zakończy docieramy do „chatki”, gdzie może kogoś spotkacie z obsługi biegu..
.
Na tym fragmencie będzie jedna tajna kontrola – całkiem śmieszna – ale o niej dowiecie się tuz przed startem 😉
Od chatki kawałek lecimy góra Łopienia i skręcamy w prawo drogą rowerową, która dołącza się do czarnego szlaku, z którego tuż przed wyrypą zeszliśmy. Czarnym szlakiem pniemy się w góre – to ostatnie już 3 podejście pod szczyt Łopienia – tym razem wylądujemy obok krzyża.
Mi się udało – Łopień wyglądał przepięknie… zamiast biec czy iść chciałam tylko pstrykać foty.
Łopień w swej krasie…. nic tylko się delektować…
Z Łopienia zbiegamy zielonym szlakiem i jego trzymamy się aż do parkingu na Wyrębiskach.
Na Przełęczy Rydza – Śmigłego po raz kolejny ładuję schowaną wcześniej wodę i zaczyna się ponad 3 km wspinaczka na szczyt Mogielicy…
A widoczki coraz piękniejsze – słońce zaczyna grać z chmurami tworząc niesamowite obrazy.
Trochę w nogach już było – i czułam lekkie zmęczenie – ale o dziwo jakoś szybko udało się wejść na Mogielicę. Wcześniejs potykając koleżanke – biegaczkę Natalię. We dwójkę raźniej i przyjemniej:)
A gra kolorów pod Mogielica coraz intensywniejsza…
Jeszcze tylko kawałeczek i mamy wieżę widokową. Trasa biegu wprawdzie tam nie prowadzi, ale ja nie moglam się oprzeć. Truck pause… i do góry na wieżę… a tam bajka…
Po zejściu z wieży szybki zbieg zielonym szlakiem do parkingu i tam leśnymi ściażkami i ok 200 metrów asfaltem podążamy w kierunku mety biegu.
Przy wejściu z asfaltu w las o zachodzie słońca …
Cała trasa to ok 40 km – przewyższenia w górę 1728 m.
NORAFTRAIL – BIEGI GÓRSKIE W BESKIDZIE WYSPOWYM www.noraftrail.pl
NORAFSPORT- SKLEP DLA BIEGACZY www.norafsport.pl
Małopolska Biega- biegi w Małopolsce www.malopolskabiega.pl
utworzone przez admin | lip 22, 2017 | Bez kategorii
Tego biegu nie planowałam wcześniej – nawet nie słyszałam o tym biegu wcześniej.
Dzięki temu, iż otrzymaliśmy pakiety startowe od Run and Trawel mogliśmy z Robertem wziąć udział w czymś wyjątkowym – w czymś co było całkowicie inne niż wszystkie dotychczasowe biegi w jakich brałam udział – a trochę tego jednak było. A wyjątkowość tego polegała przede wszystkim na tym, że mogliśmy przebiec praktycznie całą granią Tatr Zachodnich w warunkach od słonecznej gorącej pogody po silny wiatr , mgłę i temperaturę ciut powyżej 0C- ale od początku…
DOJAZD:
Trochę nie mogliśmy zrozumieć jak ma wyglądac dojazd z mety na start lub na odwrót więc postanowiliśmy wziąć dwa samochody. Mój zostowł w Donowaly – a Roberta samochodem pojechaliśmy do Telegartu, gdzie było biuo zawodów i start z rana w sobotę.
ODPRAWA
Jako organizator sama niestety zwykle zlewałam odprawy przed biegiem(przecież i tak już wszystko wiem) i dobre przygotowanie obowiązkowego wyposażenia (przygotowane zawsze miałam, ale nie zawsze tak jak to powinno być) – dla mnie zawsze ważny był telefon numer startowy o folia nrc. Ale gdy poszliśmy na odprawę przed NTS 2017 postanowiłam skupić się bardzo by coś z języka naszych najbliższych sąsiadów zrozumieć.
Wyposażenie obowiązkowe tak zlewane przez biegaczy … w Tatrach Niskich nie można sobie pozwolić na brak jakiejkolwiek z pozycji na liście. Po pierwsze kurtka z kapturem – ok – jest dla mnie niezbyt jasne posiadanie kurtki z kapturem w naszych Beskidach, ale gdy mamy do czynienia z Tatrami i wysokością ok 2000 mnpm to już inna bajka.
I uwierzcie – kurtka nawet nie biegowa a trekkingowa była dla mnie zbawieniem, gdy na Chopoku wicher pizgał niemiłosiernie. Cieszyłam się, że nie ma przestrzeni pomiędzy kurtką a czymś co mam na głowie – czapka, opaska czy bandnka – nieważne – kaptur dawał dodatkowa ochronę.
Apteczka – oprócz obowiązkowego bandaża elastycznego i zwykłego i gazy oraz opatrunków należało mieć coś na odkażanie. Czytając regulamin pomyślałam, że świrują – wymagania z kosmosu… dopóki nie rozwaliłam na ok 35 km palca i nie straciłam sporo krwi, a „medyk Robert” dzięki temu, iż w apteczce było wszystko niezbędne doskonale odkaził ranę i zatamował krwawienie z palca.
Gwizdek – nie był użyłam – ale myślę, że w tych warunkach (II połowa trasy) – czyli bardzo silny wiatr (=szum) + gęsta mgła … gwizdek mógłby być użyty np do odnalezienie partnera – tak gęsta mgła była i silny wiatr …
Ale ok – trasa biegu przepiękna. Wystartowaliśmy spokojnie. Mocne przeziębienie, zatkane ucho i nie dokońca zregenerowane mięśnie po ostatnich etapach z Michaelem na Run Wisła – spowodowały, że postanowiliśmy obrac taktyke: lecę na spokojnie i równo – cieszymy się trasą i podziwiamy przyrodę.
Trasa ciężka bo ponad 5 tys przewyższenia w górę. Ale dzięki temu, iż tempo mieliśmy spokojnie- nie było totalnego wycieńczenia …przynajmniej na początku. Na początku biegu mieliśmy również fajne warunki. Trochę słońca, trochę wiatru, trochę deszczu (ale takiego lekkiego na orzeźwienie).
Na Karlovą Górę dostaliśmy się w miarę szybko – tam był pierwszy punkt odżywczy. Szybkie picie, mała przegryzka i dalej w drogę – chwilową samą granią…
Szło nam w miarę ok do momentu, gdy nie zaczęła się przygoda z tym palcem. Mały upadek a tyle krwi… generalnie palec nie bolał, ale bolało samo pulsowanie krwi. I przez to musiałam iść z jednym kijkiem i palcem trzymanym na wysokości biodra, gdyż jak dawałam niżej krew zaczynała znowu mocno pulsować i trochę bolało.
Kolejne punkty zaliczaliśmy w miarę równo i spokojnie… pogoda raz słońce, raz deszcz… cały czas wiatr….
Na przepaku trochę czasu zajęło nam ogarnięcie się – ale opatrunek na palcu był zmieniony, zupka zjedzona, woda uzupełniona… kilka par zostało na tym punkcie…
Z przepaku było dość mocne podejście w rozpoczynające się wysokie NISKIE TATRY.
A tam rozpoczęła się wielka przygoda… coraz chłodniej – coraz częściej pojawiała się gęsta mgła…
Tuż przed Chopokiem dotarliśmy do jednego z końcowych punktów – oj było tam ciężko. Po pierwsze dlatego, że ostatnie fragmenty były po ścieżkach skalnych – niektóre z dośćnśliskim mchem i do tego ten mega silny wiatr… on był najgorszy.
Na szczęście w schronisku można było kupić całkiem fajne jedzonko, dzięki któremu ożyłam….
Po Chopoku- zaczęły się niezłe jazdy…. coraz częściej w tej mgle patrzyliśmy na trucka w zegarku …
I wiedząc, że podążamy do kolejnego punktu w tej mgle skupialiśmy się by lecieć spokojniej, ale patrzeć na szlak.
Gdy zaczęły się znakowania organizatora – zakaz biegu jedną ścieżką, która podobno miała być zamknięta – polecieliśmy do rozwidlenia za taśmami – a tam na słupie taśma… która nie mówiła za wiele gdzie iść. W takich wypadkach patrzyliśmy na trucka, i tym razem tez tak zrobiliśmy… ale niestety zgodnie z tym co potem mówił organizator mieliśmy tam skręcić na punkt… przed nami błyskały światełka… więc poszliśmy za nimi – a to okazało, się, że to biegacze, którzy wyszli z oddalonego kawałek od szlaku punktu… gdy ich dogoniliśmy okazało się, że mineliśmy punkt ( a dogoniliśmy ich po ok 4-5 km od momentu gdy pierwszy raz ich światełka zobaczyliśmy) – wiedziałam, ze na ok 85 km nie damy rade w tych warunkach zrobić dodatkowych ok 10 km by się cofnąc odbić i wrócić… zadzwoniliśmy wtedy do organizatora by powiedzieć co i jak… i by nas nie szukali…. niemniej jednak 3 godziny kary dostaliśmy co uważam, że nie było słuszne zważając na warunki i na to, że postępowaliśmy zgodnie z zaleceniami orgów – czyli trzymaniem się trucka…. który zresztą później zwariował całkowicie nie łapiąc gps.
Na ostatnim punkcie – szyba wymiana bandaża na palcu i ostatnie wydawało by się podejście…ależ jakie to było podejście. Wisienką na torcie była „mini” górka na profilu „mini” okazała się podobnym podejsciem jak czarny szlak na Luboń Wielki z Glisnego… totalny wpierdol na koniec.
Ale co my nie damy rady? Pewne, ze daliśmy – może nie w zakładanym przez nas czasie – ale po 21;44 godzinach dotarliśmy na mete, gdzie czekał na nas pyszny ciepły posiłek i obowiązkowo tym razem już alkoholowe piwko…
Wnioski:
- słuchać organizatorów, brać wszystko ze sobą a nawet więcej…
- Używać mapy – nie być w 100% uzależnionym od trucka – który jak widać pewnie zgłupiał we mgle…
- Niskie Tatry -to jednak wysokie góry – trzeba być ostrożnym…..
POSTANOWIENIE – W ROKU 2018 ZAPIERDALAM TAM SZYBCIEJ
Odzież: koszulka, bluza, spodenki, opaska, bandanka: THONI MARA – dostępna również w NORAFSPORT-SKLEP DLA BIEGACZY
utworzone przez admin | cze 7, 2017 | Bez kategorii
I edycja biegu VIRTUTI MILITARI odbyła się 3-4.06.2017 w Beskidzie Sądeckim.
Już sam początek przygody związanej z biegiem był całkowicie inny niż wszystkie biegi.
Każdy z zawodników odbierając pakiet startowy musiał być ubrany jak za tamtych czasów – dotyczyło to również obuwia, w którym mieliśmy dzień później biec „przemycający sól” (kobiety 5 kg, mężczyźni 10 kg)
Każdy z zawodników nie mógł nic współczesnego zabrać ze sobą do obozu a to oznaczało pozostawienie zegarków gps-owych, telefonów i innych gadżetów w depozycie.
Gdy nie masz zegarka i telefonu czas płynie całkowicie inaczej. Nie stresujesz się niczym, po prostu łapiesz życie i chwile takie jakie są – a były bardzo miłe.
W biurze zawodów, które mieściło się w gimnazjum w Rytrze każdy z zawodników otrzymał swoją KENKARTĘ, która była nie tylko „chipem” podczas biegu, ale również ważnym dokumentem pozwalającym przemieszczać się na legalu na terenach zajętych przez Niemców.
Z kenkartą, plecakiem wojskowym, w którym mieliśmy menaszkę, aluminiowy bidon i koc ruszyliśmy do obozu partyzanckiego u podnóża Makowicy.
Już podczas podejścia do obozu w strojach z dawnych czasów zaczęliśmy czuć specjalną „partyzancką”atmosferę.
Gdy dotarliśmy jako pierwsi zawodnicy do obozu partyzanckiego byliśmy pod wrażeniem tego co na nas czekało:
namioty wojskowe i „partyzanckie” i czekający na nas „partyzanci” z rekonstrukcji historycznej.
Przygoda rozpoczęła się na dobre od przepysznej baraniny, której zeżarłam kilka porcji, oj taka była dobra…
Wieczorna integracja z zawodnikami i „partyzantami” była tak wspaniała, że część ekipy zakończyła ją o poranku tuż przed startem ( były rozmowy, śpiewy…).
O poranku wstaliśmy przed „oficjalną partyzancką pobudką”. Pyszne śniadanie i o godzinie 7:30 mieliśmy startować w 3 minutowych odstępach czasu.
Postanowiłam wystartować jako pierwsza. Im szybciej na mecie tym lepiej… zwłaszcza, że nie wiedziałam co mnie będzie czekało. Podobno trasa miała być tak ciężka, ze złamanie 3 godzin miało być niewykonalne…
Wystartowałam sobie spokojnie i pod pierwszą górkę, gdzie miała nas kontrolować grupa Niemców przybiegłam razem z Piotrkiem, który wystartował za mną. Kontrola soli w plecaku, ubrania… i zapis czasu kontroli – czytaj czasu startu biegu. Od tego momentu naprawdę zaczął się dla nas bieg.
A na początek zasieki…na szczęście krótkie.
Było dość duszno, a po nocy balowania wejście w rytm wcale nie było łatwe – więc pod pierwszym podejściem już sapałam. Trasa z początku prowadziła sporą częścią szlaków turystycznych więc nie była jakaś bardzo hardcorowa, niemniej jednak gdy biegnie się w trampoko-glanach a nie w butach biegowych trzeba bardzo uważać na zbiegach, szczególnie gdy podłoże jest dość kamieniste. Wiec zbiegałam bardzo zachowawczo. Po kilku minutach słuszę, że ktoś pędzie (ale on naprawdę pędził) w dół i pyta: czy Piotrek (pierwszy zawodnik) jest sporo przed nim. To Robert, który dzień wcześniej mocno poleciał na biegu Marduły. Jak widziałam tempo jego zbiegu w tych „butkach” to byłam w szoku. Szybko go straciłam z pola widzenia.
Leciałam sobie tempem takim by mi było dobrze, bez spiny i szaleństwa, ale w miarę równo.
Gdy jakoś długo biegaliśmy w dół stwierdziłam, że wkrótce musi czekać na nas jakaś zasadzka, bo do tej pory trasa była dość łatwa… i się nie pomyliłam.
Po zbiegnięciu prawie na sam dół Makowicy czekało na nas podejście strumykiem pomiędzy sporymi kamieniami.
W sumie to było to całkiem fajne, ale jak wyglebałam i wylądowałam w wodzie, to przeraził mnie fakt, że moje cudowne niebiegowe buty, które były lekko za małe na mnie będą do tego mokre- czytaj obgryzą na maxa.
Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale jakoś wtedy pojawili się fotografowie i dron…:)
Lina do wciągnięcia na ostrym podejściu łyk wody i w dalszą drogę. Podejście z tymi śliskimi kamieniami w strumyku trochę wybiło mnie z rytmu biegu i już nie mogłam załapać tempa. Ale spoko – bo w sumie kawałek dalej czekało na nas jeszcze bardziej hardcorowe podejście w strumyku. Oj tam to już szło wolno, ale zabawa była niezła.
W czasie drogi biegliśmy przepiękną ścieżką ułożoną z kamienistych płyt – i to chyba była najpiękniejsza część Makowicy. Tu zwolniłam, bo ścieżka była dość wąska.
Fajne uczucie a zarazem bardzo dziwne, gdy biegniesz nie wiesz ile czasu i nie wiesz na którym jesteś kilometrze. Nie wiesz nic… Coraz bardziej podoba mi się bieganie bez zegarka a na samopoczucie i oddech.
Gdy dobiegłam do tyrolki – to miałam mega stracha. Nigdy w życiu nie jeździłam na tyrolce, nie umiałam tego zrobić a perspektywa wywalenia się i upadku z tym plecakiem z solą – przerażała… ale co ? Ja nie dam rady?
No to się puściłam na tej tyrolce… adrenalina przednia… pytanie było, gdzie wylądować i jak – za mało czasu było na przemyślenie tak ważnej kwestii. Na szczęście końcówka była pod górę, więc zahaczyłam nogami i się lekko sturlałam.
Oczepałam się i poleciałam w dół, by jak się potem okazało od razu uderzyć w górę. Było tam tak ostro, że kawałek robiłam na czworakach. Gdy już widziałam końcówkę tej ostrej wspinaczki nagle zobaczyłam przed swoim nosem lufę karabinu. To Ruscy…dowiedziałam się, że jeszcze ok 5 km… więc już byłam pewna, że nie zdążę. Na szczęście poznałam już drogę, którą dzień wcześniej szliśmy do obozu i wiedziałam, że zostało ok 1,5 km. Więc luz.
Teraz czekali na mnie Niemcy, którzy mieli nas sprawdzać i legitymować. Jakoś chyba się zakręciłam i myślałam, że jak zdążymy w 3 godziny, to Niemcy nas zatrzymują, przepytują i puszczają dalej na metę.
Wiec gdy zobaczyłam obóz niemiecki i tekst „DOKUMENTE BITTE” stwierdziłam, że mam zajebisty pretekst dla przemycania soli: samotna kobieta pokojówka z wykształcenia nauczycielka w tych czasach nie mogła znaleźć pracy, więc musiała sobie radzić – a, że nie można na facetów liczyć, to sobie sama musi radzić i po lasach z solą ganiac co by grosza zarobić:) Historyjka powinna przejść i tylko czekałam kiedy mnie o to zapytają. A oni ze strzelbą i każą mi iść do obozu. Ale jak do obozu, skoro złamałam 3h? ale nic trzyma mnie za ramię wredny Niemiec i każe iść – a tam Robert z Piotrkiem już siedzą. Przyznam szczerze trochę to mnie zdziwiło…
Przy wejściu do obozu niemieckiego zostałam przeszukana – soli było tyle ile trzeba, nic innego nie przemyciłam – mogłam iść siąść i ściągnąć mokre buty.
Do obozu powoli podążali kolejni biegacze…Gdy dotarły wszystkie kobiety jeden z dowodzących obozem Niemców w ramach podlizania się Niemcom kazał nam biegać w kółko i wychwalać Gestapowców:
Ładny obóz tu mamy
Gestapowców kochamy
Tak tu sobie biegamy
Jest nam jak u mamy…
Po tym hymnie na część Gestapowców i kolejnych późniejszych ćwiczeniach otrzymałyśmy nagrodę – wodę z miodem.
Po jakimś czasie nasi cudowni partyzanci odbili nas z rąk Niemców…
Powiem szczerze, że jeszcze nigdy w życiu nie uczestniczyłam w takim czymś jak VIRTUTI MILITARI.
To niesamowity bieg przygotowany z wielką pasją i emocjami.
Wiem jedno – w kolejnej edycji 30.09.2017-01.10.2017 – na pewnoe wystartuję i Was wszystkich namawiam – bo warto.
www.virtutimilitari.pl
A przy okazji okazało się, że trasę wśród babek pokonałam najszybciej … i czekały wspaniałe nagrody:)
VIRTUTI MILITARI – dziękuję za przepiękny pełen emocji weekend!
Trochę fot z biegu – foty z FB organizatora
utworzone przez admin | kwi 11, 2017 | Bez kategorii
Historia z wyjazdem na 100 MILES OF ISTRIA rozpoczęła się dokładnie rok temu, gdy przyjechaliśmy na Istrię dopingować. To właśnie wtedy postanowiłam wrócić za rok i pobiec sama.
Wyjazd na bieg postanowiliśmy połączyć z mini-wakacjami – czyli cykl „zwiedzanie przez bieganie”
Kilka dni, które spędziliśmy w Chorwacji przeznaczyliśmy głownie na zwiedzanie… ale nie byle jakie zwiedzanie.
Byliśmy w kilku miejscach, gdzie przechodziła trasa, trochę z Anką pobiegałyśmy już po trasę biegu. Obczajka ile asfaltu itp. Dużą i pomocną informacją były dla mnie doświadczenia z roku ubiegłego. Wiedziałam, gdzie będzie punkt jak wyglądają mniej więcej odległości nie tyle w km co rozłożone w czasie po np już 100 km.
Piękna pogoda, kwitnąca Chorwacja… nic tylko cieszyć się z tego czasu, który tam mieliśmy.
Postanowiliśmy formalności załatwić jak najszybciej, czyli odebrać pakiety startowe zaraz po otwarciu biura zawodów…Wiedząc oczywiście (bo przecież nie trzeba sprawdzać w programie czy czasem biuro zawodów nie jest w innym miejscu) zaprowadziłam całą ekipę w miejsce, gdzie w ubiegłym roku było biuro zawodów. Deptak nad morzem. A tam… pustki i plątający się biegacze jak my szukający biura zawodów. Oni również byli w zeszłym roku i nie sprawdzili, że cała impreza została przeniesiona na kraj miasta, co dla mnie jest jednym z największych minusów.
A takie mogły być widoki z mety…
Dotarliśmy do biura zawodów po drodze zgarniając kilku naszych znajomych… świat jednak jest mały 😉
Podczas odbioru pakietów obsługa wydająca pakiety sprawdziła dokładnie obowiązkowe wyposażenie, które niestety sporo ważyło…:( ale na takich biegach jest ono konieczne: kurtka nieprzemakalna z kapturem, bandaż, folia nrc, swój kubek, bukłak minimum 1 l, zapas jedzenie, długie spodnie – lub leginsy i długie skarpety, gwizdek, latarka i dodatkowe baterie, dowód osobisty).
Pakiet odebrany można wracać się pakować:)
Postanowiłam, że po doświadczeniach na Dalmacjia Ultra Trail – tym razem przebiegnę ten bieg rozważnie i z planem. Taki był plan…
A więc napakowałam żeli – bo przecież co 45 -60 min będę wcinać jedną saszetkę, elektrolity do bukłaka…
Zegarek naładowany – na wszelki wypadek oprócz baterii do latarki naładowany power bank i dodatkowa latarka (by nie świecić sobie telefonem jak to musiałam robić na Dalmacji). Idealnie przygotowana (tak mi się zdawało) w piątek wyjechałam z ekipą do Labina.
Labin – małe przepiękne miasteczko. Start punktualnie o godzinie 16. Plan nie lecieć za wszystkimi od razu- na spokojnie…
Plany niestety często się zmieniają niezależnie od nas… ruszyła maszyna a wraz z nią po wąskiej ścieżce w dół i ja. Sławek poleciał szybko – Jarek gdzieś został- reszta też gdzieś się zgubiła… nic lecę swoim tempem.
Z ok 300 mnpm zbiegamy na poziom 0 by powoli wspinać się na pierwszą górke ok 400 m.
Wydawało mi się, że biegnę spokojnie – nawet bardzo spokojnie.. ale już po pierwszy punkcie podczas powolnej wspinaczki na Vojaka mój żołądek zaczął świrować. Tego nie przewidziałam. Wiedziałam, że problemy pewnie będą ale nie na ok 23-25 km…. a od 35 km do 38 km przeżywałam największy kryzys na całej trasie. Vojak ze swoją prawie pionową ścianą na końcówce nie był litościwy… robiłam krok stawałam by pooddychać głębiej bo czułam, że niestety ale skończy się to wymiotami. W mojej głowie zaświtała myśl.. zwolnij jeszcze…. zrobiło się dość chłodno. Ludzie zaczęli ubierać bluzy kurtki, a ja w koszulce by mi było bardziej rześko, bym mogła przetrwać do szczytu.
O co chodziło? nie mam pojęcia. Nie mogłam się zajechać bo był to 25-40 km. Nie dałam czadu bo wchodziłam równo i spokojnie…. Pomimo tego, że było mi tak niedobrze postanowiłam regularnie jeść żele… no może do tego ostatecznego momentu, gdy stawałam łapać powietrze i robiłam krok.
Gdy dotarłam na Vojaka i powoli zaczęłam zbiegać – nagle zaczęło mi się poprawiać. Dobiegłam do punktu Poklon (43 km) wypiłam jakiś dziwny łyk bimbru od chłopaków z Dalmacija Ultra Trail – dwa kubki gorącej herbaty i ruszyłam na kolejną wspinaczkę.
Jarek myknął mnie tuż po 1 punkcie. Ale udało nam się jednak pół nocy przebiec razem.
Kolejne etapy szły nam całkiem gładko. Spokojnie biegiem i marszem pokonywaliśmy kolejne etapy biegu.
Bardzo pomogła mi znajomość części trasy – wiedziałam, że np teraz będzie górka a zaraz tyle i tyle szutru czy asfalt – co uwierzcie po np 100 km i stopach obitych od tych kamieni z dróg szutrowych ma wielkie znaczenie.
Tuż przed BUZET – punktem z przepakiem mieliśmy przepiękny wschód słońca (niestety mój telefon jest do bani i nie dało się ładnej foty zrobić)
W Buzecie postanowiłam przebrać buty i świeże skarpety. Czułam już lekkie odparzenie – ale było spoko.
Przekąska z kurczaka + ciepła herbata idealnie złagodziły podrażniony żołądek. Polecieliśmy dalej w kierunku najmniejszego miasta świata HUM ( świetne mini-miasteczko z ok 17 mieszkańcami – kurna klimat niezły)
Od Buzetu do HUM i do prawie mety lecieliśmy z „Grzeskami dwoma” – zawsze to raźniej w ekipie.
W kolejnym małym miasteczku za HUM postanowiliśmy ochłodzić się w lokalnej „restauracji – barze” i wypić lokalnego browaca. Zimny browar na taką pogodę – to idealne schłodzenie organizmu.
i piweczko:
Wydawałoby się, że tuż po zbiegnięciu do Buzetu, gdzie skoczyły się wysokie góry skończyła się dla nas wtedy „mordercza” wspinaczka…ale nie. Mini górki – bo ok 400-380 mnpm po pokonaniu ok 100 km w niesamowity upał – bo temperatura dawała popalić a słońce grzało na maxa – wcale nie były jakieś lekkie.
Gdy przybiegliśmy do Butoniga – punkt ulokowany nad zaporą ( pamiętałam go doskonale sprzed roku) – już czułam, że to końcówka… a co tam jeszcze tylko 50 km do mety – przecież to końcówka…;)
Na tym etapie stopy nasze były w stanie tragicznym. Kilka przejśc przez wodę w takiej temperaturze tylko chwilowo wydaje się zbawienne dla stóp. Odparzenia zaczęły dawać popalić i coraz bardziej boleć.
Ale Motovum tuz tuż…a tam – „lodzik” 🙂
I woda z piwkiem…
Było piwo, były lody… brakowało kefiru.
Mirek i Marta – dziękujemy za ten kefir.
Napojeni, najedzeni z kurewsko bolącymi stopami ruszyliśmy do Oprtalj.
Stąd już o krok do mety… prawie. W tamtym roku biegłam ten fragment – więc było mi dużo łatwiej. Ból stóp był tak nieznośny, że największym marzeniem jakie wtedy miałam to ściągnięcie butów…
Gdy przed nami pojawiło się miasteczko Groznjan – już czułam metę…20 km do mety – to przecież jak z domu na Kolną i z powrotem – rzut beretem… 😉
Od Groznjanu Jarek dostał torpedy… jakby to wcale nie była końcówka i jakbyśmy wcale nie przebiegli 150 km.
„Królewno no chodź lecimy…. chodź – chodź…” – no to leciałam.
Po raz kolejny lżej było mi truchtać niż iść – przy truchcie noga jednak ma mniejszy kontakt z podłożem niż przy całym postawieniu stopy podczas chodu….
I wtedy tuz za BUJE na koniec – najgorsza, najbrzydsza i cześć trasy. Część trasy, która według mnie psuje cholernie całość. Do tego dopieprzając biegaczowi stopy jeszcze bardziej. Z 1 km rozwalonego i lekko ubitego gryzu…
Jedyne co się cisło na usta wszystkich naszych rodaków ( a dołączyło do nas kilku z biegu krótszego) to słowa: kurwa, znowu te jebane kamienie…. 🙁
Tak tak – te ostatnie kamienie i gruz moje stopy ledwo zniosły. Ale zniosły. Zniosły tak, że jeszcze na 1,5 km przed metą udało mi się wyprzedzić jedną dziewczynę. 🙂
Generalnie – cały plan biegu miał opierać się na złamaniu czasu ( chciałam 30-32H – ale 30 było marzeniem złamać)
Nie walczyłam z dziewczynami, nie przejmowałam się, że mnie mijają… ale na końcówce dowalic takiej to kurde frajda. Aż przyspieszenia dostałam… 😉
1 km do mety…. wiemy, że Mirek z piwkiem będzie czekał….:):):)
Niecałe 170 km…. META….
Podsumowując: czas 31:34:57 h – 13 wśród kobiet, 119 open na 255 osób, które ukończyły bieg (ok 80 osób nie ukończyło biegu)
Patrząc na całość – jest szansa na złamanie 28 h i to jest mój plan na za rok.
Teraz kilka dni relaksu i kolejny start w Czechach na początku maja 🙂
Odzież dobrana doskonale – bez jakichkolwiek obtarć.
Koszulka Breez Thoni Mara i spodenki Thoni Mara z serii NRG – lekka kompresja
Odzież i akcesoria biegowe ze sklepu dla biegaczy NORAFSPORT
Najnowsze komentarze