Ultra Śledź – pierwsze mocne przetarcie w 2017 roku (85 km)
II edycja Ultra Śledzia – biegu na dystansie 50 km i 80 km odbywa się na terenie Puszczy Knyszyńskiej ze startem i metą w Supraślu. Dzięki naszemu wspaniałemu PKP nie musieliśmy tym razem jechać samochodem – 5 godzinna podróż pociągiem na trasie Kraków – Białystok jest sporo wygodniejszą opcją niż jazda samochodem.
Piątek – odbiór pakietów i sprawdzanie obowiązkowego wyposażenia. Jeszcze na żadnym biegu nie spotkałam się z takimi wymaganiami na dystansie do 100 km – ale cóż… regulamin zaakceptowany – trzeba wyposażenie obowiązkowe pokazać.
Numer odebrany i nie pozostaje nic innego jak porządnie się wyspać przed startem (pociąg do Białegostoku z Krakowa jest o 5 co oznaczało pobudkę po 3 w nocy, z kolei start był o 6 co oznaczało pobudkę po 4 rano -…;( )
Cel biegu – zrobić dobry trening i próbować się zmieścić w 10 godzin (do godz 16. o godzinie 18 mieliśmy powrotny pociąg do Krakowa)
Największym błędem jaki zrobiłam to było wyłączenie mojego mózgu z toku przygotowań.
Mając do wyboru kolce i zwykłe buty trailowe – poszłam do organizatora i zapytałam czy jest sens brać kolce (na Fb z dwa dni wcześniej organizatorzy umieszczali filmiki z trasy całkowicie oblodzonej). Usłyszałam, że przy znakowaniu wszystko się topiło cały lud, i pełno błota – kolce niepotrzebne…
Jak się ma swój mózg to trzeba go używać a nie liczyć, że inni zdecydują za Ciebie. To nauczka dla mnie na kolejne biegi. Wiedziałam, że ma być na minusie i że ten roztopiony lód po raz kolejny będzie lodem i błoto roztopione będzie zmrożonym błotem gdzie kolce spisują się idealnie… ale mózgu nie użyłam. Posłuchałam innych… największa głupota tego biegu.
Na szczęście wzięłam skarpety wodoodporne dexshell – i na szczęście wzięłam długie a nie krótkie:)
4:30 – pobudka i ta myśl : „pieprze – nie biegnę” …ale skoro się już przejechało tyle …
Szybkie śniadanie, obowiązkowa kawa – i spadamy całą ekipą na start.
Start – spokojnie i równo. Pierwsza połowa miała być wolniejsza – więc zaczęłam wolno. I tu na wstępnie ok 6 km – pierwsza i najbardziej boląca gleba – pad siatkarski na lodzie. Obite porządnie kolano i mocno potłuczona ręka. I to był ten moment – gdzie włączył się u mnie totalny wkurw. Ręka boli – potykam się co chwila…
Na szczęście była i chwila zabawy – po drodze przekraczaliśmy strumień… albo rozlewisko – jak kto woli. Było zabawnie. I tu miałam frajdę – bo kurwy sypały się ni z moich ust. Moje Dexshelle działały i miałam suche stopy :):):)
Kolejne kilometry szły nawet spoko. Leciałam bez spiny. I punkt na 18 km – szybka herbata i lecimy dalej. Tren pagórkowato-piaskowy. Mini pagórek i od razu zbieg – po mokrym piasku z wystającymi korzeniami drzew – trzeba było jeszcze bardziej uważać.
Po wybiegnięciu z pustyni w las – zaliczyłam dwie kolejne gleby… i kolejny raz na tą mocno potłuczoną już rękę. I już wtedy miałam dość. Kilka razy myślałam o tym by zejść z trasy, ale przecież nie jestem cienias. Zajebiste dialogi toczyły się w mojej głowie walcząc z myślą – zejść czy biec dalej…
Ale pobiegłam. Zmrożone błoto, po którym wcześniej jeździły wielkie leśne ciągniki nie jest idealnym terenem do biegania – więc powoli zaczęły odzywać się kolana. Ale nic – punkt 2 już jest. A tam Zwolo (Zwolo – dzięki za doping i łyk cudownego napoju 😉 ).
Startujemy z punktu z koleżanką z numerem 123 razem… gadamy ile wlezie… jest miło i nawet mi się nastrój poprawił. Wiec zaczęłam obliczać, że są szanse by zdążyć w 9:30. Ona pobiegła – ja zwolniłam, bo jednak za szybkie tempo jak na te warunki.
Do 60 km było całkiem spoko. Mieśnie ok. Głowa trochę się poprawiła. Punkt na 60 km – przepyszna zupa, kanapka z serem i ciacha do plecaka na drogę. Wiedziałam, że na ok 70 km ma być ostatni punkt żywieniowy.
I zaczęły się jazdy – najpierw bieg po zarośniętej powalonej gałęziami ścieżce kolejki (wygladała na wąskotorówkę)
i tak sobie leciałam, ze nie wiedziałam kiedy przeleciałam taśmy pokazujące skręt w bok ( były świeże ślady – nie było ścieżki w bok… taśmy tam były rzadko – to leciałam)… ok 600-700 metrów nadrobionego dystansów.
Ale nic wróciłam na trasę i zaczęło się jeszcze głupsze podłoże… przymarznięte torfowisko z twardymi małymi krzakami. A po tym już tylko powalone drzewa – i właśnie tam – przy ostatniej taśmie i kilkunastu powalonych drzewach straciłam całkowicie kurs biegu… Zaczęła się śnieżyca – więc zniknęły ślady – taśm nie było – połaziłam w jedną stronę – połaziłam w drugą stronę… z jakieś kilka minut szukałam trasy, aż w końcu mega wkurwiona włączyłam neta i mape google stwierdzając, że pierdzielę – nie ma ani ścieżki, ani wstążki – ani śladów – wiec na przełaj dotrę do pierwszej lepszej drogi i będę prosić znajomych o podwózkę. W panice dzwoniąc do Kuby ze złości prawie się poryczałam…
Ale schodząc do drogi odnalazłam taśmy. I postanowiłam lecieć dalej za nimi. Ale moja złośc już była tak wielka, że na tym ostatnim punkcie (według mojego gps 76 km) ze Zwolem machnęłam już 2 banie wiśnióweczki i ruszyłam dalej. Ostatnie kilometry i ostatnie mobilizujące sms :):):) Piwko miało czekac na mecie – więc humor wraca 🙂
Gdy docieram do Supraśla – ciesze się jak dziecko – gdy widze Olke i Kubę- jeszcze bardziej.
Wpadam na metę z czasem 10:15:59 – jako 5 kobieta i 39 w open ( na 103 które ukończyły – sporo osób jednak zeszło z trasy). Czas i miejsce dupy nie urywa – ale i tak wyszło to lepiej niż planowałam. Warunki jednak dobiły wszystkich.
Po przybiegnięciu na męte – szybki prysznic – piwko i wyjazd do Białegostoku…a w pociągu Łyk Chucha Puszczy:)
Tak mieszanych uczuć chyba nie miałam w żadnym biegu. Dla mnie to był najtrudniejszy bieg jeżeli chodzi o warunki na trasie. Tereny piękne – ale nie do biegania w takim okresie ( w sensie dla mnie).
Jedno jest pewne – na pewno latem pojadę pobiegać – kiedy będzie zielono, miło i słonecznie…:):)
A ręka boli dalej…
Najnowsze komentarze