Najważniejszy bieg sezonu… i mocny kop w tyłek.

Jakieś ponad rok temu postanowiłyśmy z Anką pobiec razem w parze.
Wiedziałam, że między nami jest duża przepaść mocy, wytrenowania i ogólnie wytrzymałości ale …kto nie ryzykuje nic nie ma.
Cel był ambitny, złamać 11 godzin. Początkowo do mnie nie dochodziło to, że jest to w ogóle realne.
Bo przecież rok temu i dwa lata temu z różnymi problemami, ale nie złamaliśmy nawet 14 godzin.
Fakt, że biegliśmy na „lajcie” nie dla walki, a dla siebie, dla przebiegnięcia.
Niemniej jednak liczba 11… jakoś siedziała w głowie.

11414799_913305448728717_1850985207_n

Wystartowałyśmy całkiem spoko – bałam się, że pójdziemy za szybko i w Cisnej już będę zgonem, ale nie byłam. Zgonem zaczęłam być przy podejściu na Smerek, a do tego momentu w miarę równo i stabilnie się biegło. Na Żebraku byłysmy w czasie, który był spokojnie na złamanie 11 godzin.
Przed Osiną byłyśmy setną parą – całkiem fajnie biorąc pod uwagę to, że wystartowało ok 700 par.
Nakręcona adrenaliną gnałam za Anką, która prowadziła.

Ktoś wtedy krzyknął nam, że jesteśmy drugą parą kobiecą – cel był by walczyć.
Walczyć – chciałam… na prawdę chciałam walczyć – ale moje ciało chyba nie do końca było jeszcze przygotowane do tego – i niestety z każdym kilometrem się oddalało od podjęcia walki.
Dobiegłyśmy spokojnie do Cisnej, gdzie doping kibiców był tak motywacyjny, że dodało mi to nowych sił.
Przepak. Szybko uzupełniamy wodę i izo – gryz batonu i w drogę. A jeszcze kijki zabrałam z plecaka – bo na Mnichu bardzo mi pomogły, więc nie ryzykowałabym podchodzenia bez kijków.
I się zaczęło… podejście pod Jasło…zgon… zero mocy. Wiem, że Anka ma siłę i leci, a ja jakby odcięcie od prądu. Mojego ruchu nie można było nazwać chodem. To było powolne pełzanie…”wpełzywanie”
Było mi już gorąco i duszno, a to był dopiero początek zapowiadającego się upalnego dnia.
Chciałam iść szybciej, ale mięśnie i ciało mne nie słuchały.
U góry było już trochę lepiej – ale z każdą minutą robiło się coraz cieplej… nie lubię tego 🙁
Zbieg z Fereczatej prosto na punkt z wodą, który obsługiwali moi znajomi… podobno już wtedy byłyśmy jak „opętane” i nie reagujące na to co się dzieje dookoła – ale już trochę miałyśmy w nogach – a przed nami najgłupszy odcinek Rzeźnika – czyli droga Mirka.
Byłam zajebiście posłuszna – nie stanęła, nie przeszłam do chodu – choć miałam taką ochotę.
Muszę tu przyznać – to, że Lucyna z Łukaszem dopingowali na trasie -bardzo mi pomogło. Chciało się walczyć. Do tego fantastyczny „serwis” mojej partnerki, która widziała, że konam i polewała mnie wodą wspierając – podziałały tak, że dobiegłyśmy jakoś do punktu na Smereku.
Wtedy sobie tłumaczyłam tak – przecież to już prawie kocówka – machniesz dwie połoniny – i będzie czad:) Przecież to już nie dużo. Przekąska na przepaku – trochę koli i w górę…
I coraz goręcej. Ciężko było. Na szczęście na górze wiał wiatr, który mnie uratował i mogłam biec – nie szybko – ale jakoś to szło.

Nie biegło mi się dobrze. Co chwilę kolka – głupia ta kolka – nie da się normalnie oddychać i dobija już i tak zmęczony organizm.

11356058_913305595395369_1526416221_n

Zbieg na szczęście do punku na Berehach poszedł całkiem dobrze. Uważałam bardzo by nie skręcić kostki, ale zbiegało się dość szybko. Czwórki już piekły..
Berehy – Kasiula i Maciek… :):) Miło widzieć swoich – i nie wiem sama, czy brac wodę, czy jeść… wiem trzeba walczyć – by utrzymać 2 miejsce – bo do pierwszego przez moje ślimaczenie sporo straciłyśmy.
Otwarty fragment podejścia pod Caryńską mnie dobił totalnie – upał plus otwarta przestrzeń i w górę… masakra.Na szczęście nie było to długie podejście.
Muszę przyznać, że Anka miała cierpliwość…ja chciałam lepiej i szybciej – ale nie dawałam rady.Walczyłam w głowie by się ruszać szybciej – ale nie zawsze głowa rządzi. Czasem ciało nie reaguje na to co głowa chce… 🙁

Zbieg z Caryńskiej idzie dość sprawnie – wyminęłyśmy kilka par po drodze. Na zbieg jeszcze siły były.
Z każdym krokiem cieszyłam się na metę… już ją chciałam…
Mostek, schodki… i myślałam, że to już…a tu nasz Mirosław postanowił, że skoro start był bliżej, to meta musi być dalej – by dystans się nie zmniejszył… ufffff
Widok mety – chyba dawno tak mnie nie ucieszył jak tym razem…
Czas 11:46… wleciałyśmy na metę:)
Udało się jeszcze zdobyć złoty medal dla pierwszej setki par – czyli od pierwszego punktu nas mijali, my mijałyśmy – a zostałyśmy i tak 98 parą:)

960295_913291505396778_5095448252549220241_n

Generalnie to nie jestem zadowolona, choć powinnam być. II para damska – dobry wynik…
Ale jest niedosyt – wiem, że dałam plamę. Wiem, że Anka miała mocy na co najmniej 10:30.
Wiem, że jak by nie było aż tak gorąco – to na pewno byłoby bliżej 11 godzin.
Siedzi mi dalej w głowie to, że spokojnie mogłyśmy powalczyć o lepszy czas.
A może jednak jeszcze nie jestem aż tak przygotowana by łamać tą 11? Nie wiem.

Ale postanowienie jest postanowieniem – 11 godzin i tak złamię. Czy za rok, czy za dwa, czy później…
11393060_758899250897241_5263906057117509323_n