Nieplanowanie wychodzi najlepiej.
Na świeżo, póki jeszcze rządzą emocje…
O maratonie Benedyktyńskim na trasie Przemyśl- Jarosłwa słyszałam wiele pozytywnych opini.
Nawet kilka tygodni temu myślałam o tym by jechać do Przemyśla na ten właśnie maraton, ale czekałam by zobaczyć w jakim będę w stanie po Rzeźniku.
A start w Rytrze uświadomił mnie, że jednak nie jest za dobrze. Mięśnie nie były jeszcze trak zregenerowane jak trzeba. Więc odpuściłam.
Ale mega „wkurw” na początku tygodnia i chęć „wyrzucenia złości” oraz miłe towarzystwo Kasi, Jarka, Bogusi utwierdziły mnie w 100% by jednak jechać.
Nie lubię wstawać wczesnie – więc wyjazd o 4 rano – to było niezłe wyrzeczenie.
Ale dzięki temu – dojechalismy spokojnie i bez stresu czekaliśmy na start.
Pakiet odberany.
Przebieranie w przymierzalni… dziwne przebierać się w klasztorze – jak wywnioskowałam z tekstów na ścianach – w salce, gdzie prowadzone są spotkania AA (czyżby to jakaś aluzja? 😉 )
Trasa asfaltowa – ale ciężka. Pierwszy zawdonik Grzesiu Czyż jako jeden z dwóch złamał 3 godziny.
Dzięki Jarkowi – biegłam w miarę stabilnie. Już na pierwszych kilku kilometrach było sporo przewyższenia. Drogą asfaltową piąć się w górę przy takiej duchocie to niezły wyczyn. A pięłam się w górę w tempie w jakim leciałam na prostej.
Duchota bardzo przeszkadzała…
Pierwsza dyszka poszła zgodnie z planem… niestety druga już była o kilka minut za szybko, choć ciężka była równie jak pierwsza.
Wydaje mi się, że to przyspieszenie – nieplanowane – ale jednak konkretne na takim dystansie (przynajmniej w moim wykonaniu) odbiło się już kilka kilometrów dalej utratą sił i energii. Zwalniałam… i zwalniałam powoli z każdym kilometrem.
Gdy na 33 km zauważyliśmy, że dogania nas grupa z balonikami 4 h… wiedziałam, że jestem za słaba już by im uciekać.
A warto było uciekać – bo byłam 3 babą i chciałam utrzymac 3 pozycję.
Osłabioenie moje jednak było tak wielkie, że powiedziałąm Jarkowi, by biegł dalej, gdyż jak dobiegnę to tylko wolnym truchtem – więc nie ma co czekać. Celu jakim było złamanie 4 godzin na tej trasie nie osiągnę.
Na 35,5 km… po kilkuset metrach jak Jarek pobiegł sam, gdy grupa z balonikami 4h była jakieś 30-40 metrów za mną ( a w tej grupie była kolejna kobitka) a ja ledwo co truchtałam zrobiłam woję w moim mózgu i postanowiłam powalczyć. Nie wiem jak to działa – ale działa.
Włączyłam 5 bieg. Pod górę ich trochę odstawiłam – ale widziałam, że koleżanka za mną, też dodała czadu – wierzyła, że skoro tak się „wlokłam” przez kilka km to wyprzedzenie mnie na końcówce to bułka z masłem.
Ale nie było tak łatwo. Mózg chyba w takich momentach wytwarza taką dawkę adrenaliny czy czegoś innego – że te ostatnie 4 km przebiegłam naprawdę szybko, a 2 km przed metą były moimi najszybszymi kilometrami w całym biegu.
Wiedziałam – że jedyną szansą bym pomgła powalczyć jest włączenie „turbo zasilania” na podbiegach – na tym odcinku były 2 podbiegi – i ostatni na 41 km.
Na ok 39 km – dogoniłam Jarka na odległość ok 100 m. To był mega sukces.
I na metę wkroczyłam osiągając swój cel – czyli łamiąc 4 h.
Co mnie uratowało? Podbiegi. Nigdy bym tego nie powiedziała -bo podbiegi nie są moją mocną stronę ale…
Przekroczyłam linię mety – prawie zdechła…
Te ostatnie kilometry kosztowały mnie tyle energii, że moje ciało było bardziej zmasakrowane niż na Rzeźniku.
Po przekroszeniu mety padłam – dosłownie padłam. Na szczęście było sporo trawy na któ©ej można było poleżeć i dojść do siebie:)
3 miejsce a kategorii kobiet open – cieszy bardzo:)
Najnowsze komentarze