utworzone przez admin | gru 6, 2015 | Bez kategorii
Miała być leniwa niedziela…
Po sobotnim lekkim bieganiu w górach, dziś myslalałm, że zostanę w Krakowie i pobiegam nad Wisłą.
Ale od jakiegoś czasu siedziała mi w głowie jedna trasa. Tak blisko – a zawsze jakoś nie było czasu.
Poranna kawka i szybka decyzja – jadę:)
Kierunek Pcim… o dziwo na Zakopiance pustki totalne, więc do Pcimia dojechałąm dość szybko.
Teraz poszukiwanie szlaku żółtego… tuż koło kościała znalazłam i jechałam nim kawałek…aż go zgubiłam.
Ale postanowiłam dojechać wąską asfaltową drogą do końca i tam gdzieś w górze odnaleźć żółty szlak.
Wąska droka przez ok 3-4 km pięła się dość mocno w górę… czyli trochę podbiegu sobie zaoszczędziłam 😉
Zaparkowałam samochód – wzięłam plecak z przygotowanym wcześniej piciem i radosna pobiegłam pierwszą dróżką jaką zobaczyłam w górę.

Po ok 300 metrach dołączyłam do żółtego szlaku i już polubiłam tą trasę.
Może to, że była piękna pogoda i dodawła uroku trasie, może to, że poczatek trasy już wzbudzał we mnie zachwyt i sama się nakręcałam…
…tak się nakręciłam, że dopiero po przebiegnięciu ponad 1 km zauważyłam, że zapomniałąm ubrać buty biegowe 🙂
Na szczęście buty półtrekkingowe, w których chodzę na co dzień są całkiem niezłe… i spisały się w górach równie dobrze
jak buty biegowe.
Trasa przepiękna widokowo – biegnąc w kierunku Koskowej Góry kilkakrotnie mamy piekne otwarte przestrzenie pozawalające zachwycać się cudownymi widokami – a przy widoczności jak dziś… Szczebel, Luboń Wielki i nawet Mogielica -byly jak na wyciągnięcie ręki… a w tle Tatry.
Trasa – a przynajmniej ten fragment, który dziś zrobiłam (26 km – 13 km w jedną stronę i powrót) – jest trasą idealną na treningi biegowe.
Nie ma jakiś niesamowicie mocnych podbiegów, ale kilka z nich potrafi dać w kość, zwłaszcza jak się wbiega do końca a nie przechodzi w marsz.
I lecie się tak: Gronik – Kotoń – Groń – Balinka – Przełęcz Dział – Parszywka i Łazy. Tu postanowiłam zrobić odwrót.
Ale plan na kolejną wyprawę biegową już są… busem do Pcimia – trasa z Pcimia do makowa Podhalańskiego i powrót busem z Makowa a na wiosnę – tam i z powrotem.
Trasa ta oprócz tras na Przehybę i Mogielicę – dołączyła dziś do ulubionych – zresztą zobaczcie sami:)
utworzone przez admin | gru 3, 2015 | Bez kategorii
SPARTATHLON 2017… dalekie marzenie…

Ten zakład na lotnisku w Atenach wiele zmienił w moim życiu.
Postanowiłam, że będę przygotowywać się porządnie, by móc wystartować w tym biegu w 2017 roku.
Żeby zrozumieć dlaczego „się chce człowiek tak dojechać” – trzeba to zobaczyć na własne oczy, poczuć tą atmosferę, grecką aurę…
Ale start w Spartathlonie -to nie taka sobie ładna bajka.
Trzeba się dostać tam. To już pół sukcesu.
Aby być sklasyfikowanym trzeba zakończyć np bieg na 200-220 km w czasie do 30 h (kobiety), lub 100 km bieg w czasie do 10:30h…
Opcja druga – jest możliwa dla mnie jedynie podczas Kalisi….ale jak by się nie powiodło – to kiszka. Rok 2017 odpada.
Wybór padł na Ultrabalaton 220 km wokół Balatonu. Gdy po raz pierwszy usłyszałam te słowa od trenera – „że dobrze by było tam właśnie wystartować” – stwierdziam, że to jeszcze za wcześnie dla mnie na taki dystans…ale podobno dobrze przepracowana zima i wiosna…mogą mi w tym pomóc.
A więc ULTRABALATON 2016.

Rozkręcanie…. nigdy wcześniej nie biegałam po 5 razy w tygodniu…
Więc zaczęłam… interwały – nienawidziłam… (dalej nie lubię) – ale się staram, choć czasem mięśnie mówią „nie damy rady”…ale radę dają.
Najprzyjemniejsze w tym wszystkim są długie wybiegania po górach – to co lubię najbardziej.

Do tego aqua aerobik, tabat, trening obwodowy…
Moc podobno przyjdzie – więc trzymajcie kciuki.

utworzone przez admin | sie 2, 2015 | Bez kategorii
Moja znajomość okolic Kazimierza i Puław jest bardzo znikoma, i dlatego jadąc na Bieg Szlak Trafi jechałam z nastawieniem, że trasa będzie prowadziła po lasach, polach i wąwozach, ale że będzie raczej dość płasko. A tu niespodzianka…
Do biura zawodów w Parchatce przyjechałysmy w piątek 31.07 – szybo odebrałyśmy pakiet, rozłożyłyśmy namiot. Mała dawka izotoniku 😉 i do spania. Pobudka przed 5 rano.
Pogoda miała być… zbyt idealna jak dla mnie. Nie lubię gdy jest powyżej 20C, a było trochę więcej – do tego na początku bezchmurnie.
Na szczęście start był o 6 rano – mielismy ze 3 godziny w miarę fajne warunki.
Zawodników nie było dużo na starcie – co bardzo lubię, gdyż takie biegi mają najfajniejszy klimat – nikt ci nie biegnie po piętach, nie masz „kolejek” pod górę.
Biegniesz głównie sam ze sobą.

Cel był ambitny (ok 6 min/km) – ale wychodząc z założenia, że trasa jest prawie płaska. Trochę go pozmieniało ukształtowanie tereny, po którym była wyznaczona trasa, a przede wszystkim cel zmieniła woda…
Rozpoczęłam bardzo spokojnie – wydawało mi się, że to wolniej niż trucht.
Tak sobie biegałam dopóki nie poleciałąm w złym kierunku. Zamyślenie – to chyba największy wróg ultrasa. Na szczęście nie była to bardzo duża odległość.
A najgorsze to, że trasa była świetnie oznakowana. Biało-czerwone taśmy pokazywały trasę, rzeźnickie – zakaz wstępu. Według mnie świetne rozwiązanie – bo z daleka było widać gdzie się leci… tylko trzeba było patrzeć. Ja wtedy nie popatrzyłam.
Ścieżka w lesie, lekko pod górę wąwozie – pola… trasa świetna.
Lecę lekko do pierwszego punktu żywieniowego na ok 35 km – temperatura i słonko już zaczynają dawać popalić. Ale nic – walczę…na spokojnie.
Punkt żywieniowy trochę mnie zawiódł – w sumie nawet bardzo.
Woda… czekolada, kawałek banana i kanapka z dżemem.
Nie mam nic przeciwko tym rzeczom – ale to bieg ultra a nie 20-30 km.
Nie może być na biegu ultra samej wody i tak ograniczonego jedzenia.
Bardzo brakowało izotoniku. Zjadłam żela – ale to za mało.
Myślałam o piciu czegoś słodkiego – czegokolwiek byle nie wody.
Ale nie było… nic – leciałam dalej… spokojnie wolno…
Większość podbiegów starałam się biec – te cięższe szłam.
Od ok 45 km zaczęłam tracić siły. Kolejne łyki wody powodowały, że naciągało mnie na wymioty.
Ileż można tej wody pić. Od ok 55 km po drodze było więcej pól z owocami niż wcześniej, a może dopiero wtedy głód tak mnie złapał, że patrzyłam tylko na sady.
Na początku, gdy już miałam mroczki przed oczami postanowiłam wejść w maliny i zjeść trochę mailn, później czarna porzeczka… na ok 58 km wiśnia…
O czym myśli ultras w takim momencie? Ja myślałam o tym, czy jak zjem taką porcję owoców to będę w stanie dotrwac do końca, bo o wodzie czy kawałku czekolady to marna szansa bym dotrwałą – a sił już nie miałam.
Woda – woda… smak wody łyk wody… coraz bardziej drażnił mój żołądek. Niewiele brakowało, bym siedziałą i rzygała gdzieś pod drzewem. Ale takie doświadczenie uczy.
Trzeba następnym razem zabrać ze sobą nawet jakieś tabletki rozpuszczalne by można je wrzucić do wody – zawsze to choć smak jakis i cukier.
Od początku wiedziałam, że prowadzę w kobitkach – ale gdy dowiedziałąm się, że druga dziewczyna jest jakieś 400 metrów za mną, to mimo, że postanowiłam podjąć próbę walki – wiedziałąm, że nie dam rady. Marzyłam tylko o punkcie z jedzeniem i czymkolwiek do jedzenia. To było ważniejsze niż 1 miejsce, które poszło się walić… trochę przez to, że za mało żarcia wzięłam ze sobą, i przede wszystkim przez to, że woda, woda, woda…

Ostatnie 5-6 km – to dla mnie masakra. Oprócz tego, że było mi słabo i niedobrze to jeszcze poobijany palec cholernie bolał.
Ostatni zbieg zamiast zbiegać schodziłam – po paznokciu 🙁
Na szczęście udało się dotrzeć na metę w I połowie stawki.
Nie zmienia to jednak faktu, że jestem zawiedzona – ale nic – co nie osiągnięte teraz – będzie osiągnięte za rok. Za rok powalczę – i z czasem i o miejsce:)





Dziękuję wszystkim, którzy czekali na mnie an mecie: Inolwi, Mirkowi, Joli, Zosi, Jagodzie, Piotrkowi, Kaście, Olowi:)
Pogoń za piwem – niesamowite wrażenie – tymbardziej, że dziwnej prędkości wtedy nabiera Foczka 😉
Dziękuję SM RYKI – za 

I pudło…



Podsumowując – trasa świetna, organizacja super, oznakowanie super – tylko te punkty z jedzeniem do poprawki – chociażby o ten izotonik (kubek na osobę – wystarczy na punkcie)
Za rok jadę:)
Oczywiście mój cudownym plecak Astral – spisał się wyśmienicie.:)
Drugi raz testowane opaski OS1st – również. Trzymajś mocno – to fakt.
A dziś Kazimierz, Sandomierz – w klapkach 🙂





utworzone przez admin | cze 28, 2015 | Bez kategorii
Nieplanowanie wychodzi najlepiej.
Na świeżo, póki jeszcze rządzą emocje…
O maratonie Benedyktyńskim na trasie Przemyśl- Jarosłwa słyszałam wiele pozytywnych opini.
Nawet kilka tygodni temu myślałam o tym by jechać do Przemyśla na ten właśnie maraton, ale czekałam by zobaczyć w jakim będę w stanie po Rzeźniku.
A start w Rytrze uświadomił mnie, że jednak nie jest za dobrze. Mięśnie nie były jeszcze trak zregenerowane jak trzeba. Więc odpuściłam.
Ale mega „wkurw” na początku tygodnia i chęć „wyrzucenia złości” oraz miłe towarzystwo Kasi, Jarka, Bogusi utwierdziły mnie w 100% by jednak jechać.
Nie lubię wstawać wczesnie – więc wyjazd o 4 rano – to było niezłe wyrzeczenie.
Ale dzięki temu – dojechalismy spokojnie i bez stresu czekaliśmy na start.
Pakiet odberany.
Przebieranie w przymierzalni… dziwne przebierać się w klasztorze – jak wywnioskowałam z tekstów na ścianach – w salce, gdzie prowadzone są spotkania AA (czyżby to jakaś aluzja? 😉 )

Trasa asfaltowa – ale ciężka. Pierwszy zawdonik Grzesiu Czyż jako jeden z dwóch złamał 3 godziny.

Dzięki Jarkowi – biegłam w miarę stabilnie. Już na pierwszych kilku kilometrach było sporo przewyższenia. Drogą asfaltową piąć się w górę przy takiej duchocie to niezły wyczyn. A pięłam się w górę w tempie w jakim leciałam na prostej.
Duchota bardzo przeszkadzała…
Pierwsza dyszka poszła zgodnie z planem… niestety druga już była o kilka minut za szybko, choć ciężka była równie jak pierwsza.
Wydaje mi się, że to przyspieszenie – nieplanowane – ale jednak konkretne na takim dystansie (przynajmniej w moim wykonaniu) odbiło się już kilka kilometrów dalej utratą sił i energii. Zwalniałam… i zwalniałam powoli z każdym kilometrem.

Gdy na 33 km zauważyliśmy, że dogania nas grupa z balonikami 4 h… wiedziałam, że jestem za słaba już by im uciekać.
A warto było uciekać – bo byłam 3 babą i chciałam utrzymac 3 pozycję.
Osłabioenie moje jednak było tak wielkie, że powiedziałąm Jarkowi, by biegł dalej, gdyż jak dobiegnę to tylko wolnym truchtem – więc nie ma co czekać. Celu jakim było złamanie 4 godzin na tej trasie nie osiągnę.
Na 35,5 km… po kilkuset metrach jak Jarek pobiegł sam, gdy grupa z balonikami 4h była jakieś 30-40 metrów za mną ( a w tej grupie była kolejna kobitka) a ja ledwo co truchtałam zrobiłam woję w moim mózgu i postanowiłam powalczyć. Nie wiem jak to działa – ale działa.
Włączyłam 5 bieg. Pod górę ich trochę odstawiłam – ale widziałam, że koleżanka za mną, też dodała czadu – wierzyła, że skoro tak się „wlokłam” przez kilka km to wyprzedzenie mnie na końcówce to bułka z masłem.
Ale nie było tak łatwo. Mózg chyba w takich momentach wytwarza taką dawkę adrenaliny czy czegoś innego – że te ostatnie 4 km przebiegłam naprawdę szybko, a 2 km przed metą były moimi najszybszymi kilometrami w całym biegu.
Wiedziałam – że jedyną szansą bym pomgła powalczyć jest włączenie „turbo zasilania” na podbiegach – na tym odcinku były 2 podbiegi – i ostatni na 41 km.
Na ok 39 km – dogoniłam Jarka na odległość ok 100 m. To był mega sukces.
I na metę wkroczyłam osiągając swój cel – czyli łamiąc 4 h.
Co mnie uratowało? Podbiegi. Nigdy bym tego nie powiedziała -bo podbiegi nie są moją mocną stronę ale…


Przekroczyłam linię mety – prawie zdechła…
Te ostatnie kilometry kosztowały mnie tyle energii, że moje ciało było bardziej zmasakrowane niż na Rzeźniku.

Po przekroszeniu mety padłam – dosłownie padłam. Na szczęście było sporo trawy na któ©ej można było poleżeć i dojść do siebie:)
3 miejsce a kategorii kobiet open – cieszy bardzo:)

utworzone przez admin | cze 23, 2015 | Bez kategorii
Bardzo się cieszę z tej informacji – dlatego postanowiłam się podzielić i z Wami:)
Od ostatniego piątku jesteśmy oficjalnym dystrybutorem na Polske produktów Thoni Mara
TM_LogoMag_ClaimBlau_test
Marka powstała w Niemczech i tam powstają wszytskie produkty.

Materialy w części bardzo podobne do materiałów bielizny termoaktywnej, charakteryzują się bardzo dobrą oddychalnością.
Ważnym elementem w kolekcjach Thoni Mara jest kolorystyka.

Wkrótce nowa kolekcja. Nad stroną pracujemy a tymczasem część rzeczy dostępna jest w naszym sklepie norafsport

www.thonimara.com.pl

utworzone przez admin | cze 9, 2015 | Bez kategorii
Najważniejszy bieg sezonu… i mocny kop w tyłek.
Jakieś ponad rok temu postanowiłyśmy z Anką pobiec razem w parze.
Wiedziałam, że między nami jest duża przepaść mocy, wytrenowania i ogólnie wytrzymałości ale …kto nie ryzykuje nic nie ma.
Cel był ambitny, złamać 11 godzin. Początkowo do mnie nie dochodziło to, że jest to w ogóle realne.
Bo przecież rok temu i dwa lata temu z różnymi problemami, ale nie złamaliśmy nawet 14 godzin.
Fakt, że biegliśmy na „lajcie” nie dla walki, a dla siebie, dla przebiegnięcia.
Niemniej jednak liczba 11… jakoś siedziała w głowie.

Wystartowałyśmy całkiem spoko – bałam się, że pójdziemy za szybko i w Cisnej już będę zgonem, ale nie byłam. Zgonem zaczęłam być przy podejściu na Smerek, a do tego momentu w miarę równo i stabilnie się biegło. Na Żebraku byłysmy w czasie, który był spokojnie na złamanie 11 godzin.
Przed Osiną byłyśmy setną parą – całkiem fajnie biorąc pod uwagę to, że wystartowało ok 700 par.
Nakręcona adrenaliną gnałam za Anką, która prowadziła.
Ktoś wtedy krzyknął nam, że jesteśmy drugą parą kobiecą – cel był by walczyć.
Walczyć – chciałam… na prawdę chciałam walczyć – ale moje ciało chyba nie do końca było jeszcze przygotowane do tego – i niestety z każdym kilometrem się oddalało od podjęcia walki.
Dobiegłyśmy spokojnie do Cisnej, gdzie doping kibiców był tak motywacyjny, że dodało mi to nowych sił.
Przepak. Szybko uzupełniamy wodę i izo – gryz batonu i w drogę. A jeszcze kijki zabrałam z plecaka – bo na Mnichu bardzo mi pomogły, więc nie ryzykowałabym podchodzenia bez kijków.
I się zaczęło… podejście pod Jasło…zgon… zero mocy. Wiem, że Anka ma siłę i leci, a ja jakby odcięcie od prądu. Mojego ruchu nie można było nazwać chodem. To było powolne pełzanie…”wpełzywanie”
Było mi już gorąco i duszno, a to był dopiero początek zapowiadającego się upalnego dnia.
Chciałam iść szybciej, ale mięśnie i ciało mne nie słuchały.
U góry było już trochę lepiej – ale z każdą minutą robiło się coraz cieplej… nie lubię tego 🙁
Zbieg z Fereczatej prosto na punkt z wodą, który obsługiwali moi znajomi… podobno już wtedy byłyśmy jak „opętane” i nie reagujące na to co się dzieje dookoła – ale już trochę miałyśmy w nogach – a przed nami najgłupszy odcinek Rzeźnika – czyli droga Mirka.
Byłam zajebiście posłuszna – nie stanęła, nie przeszłam do chodu – choć miałam taką ochotę.
Muszę tu przyznać – to, że Lucyna z Łukaszem dopingowali na trasie -bardzo mi pomogło. Chciało się walczyć. Do tego fantastyczny „serwis” mojej partnerki, która widziała, że konam i polewała mnie wodą wspierając – podziałały tak, że dobiegłyśmy jakoś do punktu na Smereku.
Wtedy sobie tłumaczyłam tak – przecież to już prawie kocówka – machniesz dwie połoniny – i będzie czad:) Przecież to już nie dużo. Przekąska na przepaku – trochę koli i w górę…
I coraz goręcej. Ciężko było. Na szczęście na górze wiał wiatr, który mnie uratował i mogłam biec – nie szybko – ale jakoś to szło.
Nie biegło mi się dobrze. Co chwilę kolka – głupia ta kolka – nie da się normalnie oddychać i dobija już i tak zmęczony organizm.

Zbieg na szczęście do punku na Berehach poszedł całkiem dobrze. Uważałam bardzo by nie skręcić kostki, ale zbiegało się dość szybko. Czwórki już piekły..
Berehy – Kasiula i Maciek… :):) Miło widzieć swoich – i nie wiem sama, czy brac wodę, czy jeść… wiem trzeba walczyć – by utrzymać 2 miejsce – bo do pierwszego przez moje ślimaczenie sporo straciłyśmy.
Otwarty fragment podejścia pod Caryńską mnie dobił totalnie – upał plus otwarta przestrzeń i w górę… masakra.Na szczęście nie było to długie podejście.
Muszę przyznać, że Anka miała cierpliwość…ja chciałam lepiej i szybciej – ale nie dawałam rady.Walczyłam w głowie by się ruszać szybciej – ale nie zawsze głowa rządzi. Czasem ciało nie reaguje na to co głowa chce… 🙁
Zbieg z Caryńskiej idzie dość sprawnie – wyminęłyśmy kilka par po drodze. Na zbieg jeszcze siły były.
Z każdym krokiem cieszyłam się na metę… już ją chciałam…
Mostek, schodki… i myślałam, że to już…a tu nasz Mirosław postanowił, że skoro start był bliżej, to meta musi być dalej – by dystans się nie zmniejszył… ufffff
Widok mety – chyba dawno tak mnie nie ucieszył jak tym razem…
Czas 11:46… wleciałyśmy na metę:)
Udało się jeszcze zdobyć złoty medal dla pierwszej setki par – czyli od pierwszego punktu nas mijali, my mijałyśmy – a zostałyśmy i tak 98 parą:)

Generalnie to nie jestem zadowolona, choć powinnam być. II para damska – dobry wynik…
Ale jest niedosyt – wiem, że dałam plamę. Wiem, że Anka miała mocy na co najmniej 10:30.
Wiem, że jak by nie było aż tak gorąco – to na pewno byłoby bliżej 11 godzin.
Siedzi mi dalej w głowie to, że spokojnie mogłyśmy powalczyć o lepszy czas.
A może jednak jeszcze nie jestem aż tak przygotowana by łamać tą 11? Nie wiem.
Ale postanowienie jest postanowieniem – 11 godzin i tak złamię. Czy za rok, czy za dwa, czy później…

Najnowsze komentarze