utworzone przez Zgaga | cze 26, 2022 | Bez kategorii
Przeprowadzka do Krużlowej sprawiła, że zaczynam poznawać nowe fajne miejsca biegowe. Co jakiś czas będę wrzucała wycieczkę z dokładniejszym opisem, może ktoś z Was kiedyś będzie chciał przebiec trasami, które odkrywam.
Dzisiaj postanowiliśmy przebiec z przełęczy pomiędzy górami, które widzimy z okna (Jodłowa Góra i Rosochatka -Beskid Niski) niebieskim szlakiem w kierunku Krynicy Zdrój.

Z przełęczy Wilczy Dół -pobiegliśmy w kierunku Rosochatki, z której po zbiegu ponad 4 km ciągnął się asfalt zanim weszliśmy w las by podążać w kierunku kolejnego szczytu jakim była góra -Jaworze. Generalnie asfalt nie jest dla mnie problemem i ostatnio sporo biegam po asfalcie, ale dzisiaj w temperaturze 30C w cieniu był to już problem.

W Ptaszkowej za kościołem niebieski szlak skręca w prawo i tak oto ponownie po kilkuset metrach znaleźliśmy się w lesie, gdzie bardzo przyjemnymi ścieżkami dotarliśmy do wieży widokowej na Jaworzu.
A stamtąd rozciągają się cudne widoki ::)

Z Jaworza w totalnym skwarze podążyliśmy w kierunku Kamiannej. Tu podejście pod wyciąg dało mocno w kość. 
Stamtąd niebieskim szlakiem do drogi asfaltowej, skąd ostatnie 6 km trzeba było dostać się drogą asfaltową.
Za nami ok 31 km – i świetne widoki. Do tego trasy bez tłumów, na całej trasie spotkaliśmy ok 10 osób.
Planowaliśmy wrócić do Ptaszkowej pociągiem, ale czas przejazdu z Krynicy do Ptaszkowej, który trwał prawie 3 godziny nas przestraszył. Niemniej jednak jeżeli ktoś ma czas i lubi takie wycieczki – to warto podjechać samochodem do Ptaszkowej i wrócić pociągiem, który jedzie po przepięknej trasie.
Pozdrawiamy
Aga & Mike

#running #bieganie #beskidniski



utworzone przez admin | cze 7, 2017 | Bez kategorii
I edycja biegu VIRTUTI MILITARI odbyła się 3-4.06.2017 w Beskidzie Sądeckim.

Już sam początek przygody związanej z biegiem był całkowicie inny niż wszystkie biegi.
Każdy z zawodników odbierając pakiet startowy musiał być ubrany jak za tamtych czasów – dotyczyło to również obuwia, w którym mieliśmy dzień później biec „przemycający sól” (kobiety 5 kg, mężczyźni 10 kg)
Każdy z zawodników nie mógł nic współczesnego zabrać ze sobą do obozu a to oznaczało pozostawienie zegarków gps-owych, telefonów i innych gadżetów w depozycie.
Gdy nie masz zegarka i telefonu czas płynie całkowicie inaczej. Nie stresujesz się niczym, po prostu łapiesz życie i chwile takie jakie są – a były bardzo miłe.

W biurze zawodów, które mieściło się w gimnazjum w Rytrze każdy z zawodników otrzymał swoją KENKARTĘ, która była nie tylko „chipem” podczas biegu, ale również ważnym dokumentem pozwalającym przemieszczać się na legalu na terenach zajętych przez Niemców.

Z kenkartą, plecakiem wojskowym, w którym mieliśmy menaszkę, aluminiowy bidon i koc ruszyliśmy do obozu partyzanckiego u podnóża Makowicy.
Już podczas podejścia do obozu w strojach z dawnych czasów zaczęliśmy czuć specjalną „partyzancką”atmosferę.
Gdy dotarliśmy jako pierwsi zawodnicy do obozu partyzanckiego byliśmy pod wrażeniem tego co na nas czekało:
namioty wojskowe i „partyzanckie” i czekający na nas „partyzanci” z rekonstrukcji historycznej.
Przygoda rozpoczęła się na dobre od przepysznej baraniny, której zeżarłam kilka porcji, oj taka była dobra…
Wieczorna integracja z zawodnikami i „partyzantami” była tak wspaniała, że część ekipy zakończyła ją o poranku tuż przed startem ( były rozmowy, śpiewy…).
O poranku wstaliśmy przed „oficjalną partyzancką pobudką”. Pyszne śniadanie i o godzinie 7:30 mieliśmy startować w 3 minutowych odstępach czasu.
Postanowiłam wystartować jako pierwsza. Im szybciej na mecie tym lepiej… zwłaszcza, że nie wiedziałam co mnie będzie czekało. Podobno trasa miała być tak ciężka, ze złamanie 3 godzin miało być niewykonalne…
Wystartowałam sobie spokojnie i pod pierwszą górkę, gdzie miała nas kontrolować grupa Niemców przybiegłam razem z Piotrkiem, który wystartował za mną. Kontrola soli w plecaku, ubrania… i zapis czasu kontroli – czytaj czasu startu biegu. Od tego momentu naprawdę zaczął się dla nas bieg.
A na początek zasieki…na szczęście krótkie.

Było dość duszno, a po nocy balowania wejście w rytm wcale nie było łatwe – więc pod pierwszym podejściem już sapałam. Trasa z początku prowadziła sporą częścią szlaków turystycznych więc nie była jakaś bardzo hardcorowa, niemniej jednak gdy biegnie się w trampoko-glanach a nie w butach biegowych trzeba bardzo uważać na zbiegach, szczególnie gdy podłoże jest dość kamieniste. Wiec zbiegałam bardzo zachowawczo. Po kilku minutach słuszę, że ktoś pędzie (ale on naprawdę pędził) w dół i pyta: czy Piotrek (pierwszy zawodnik) jest sporo przed nim. To Robert, który dzień wcześniej mocno poleciał na biegu Marduły. Jak widziałam tempo jego zbiegu w tych „butkach” to byłam w szoku. Szybko go straciłam z pola widzenia.
Leciałam sobie tempem takim by mi było dobrze, bez spiny i szaleństwa, ale w miarę równo.
Gdy jakoś długo biegaliśmy w dół stwierdziłam, że wkrótce musi czekać na nas jakaś zasadzka, bo do tej pory trasa była dość łatwa… i się nie pomyliłam.
Po zbiegnięciu prawie na sam dół Makowicy czekało na nas podejście strumykiem pomiędzy sporymi kamieniami.
W sumie to było to całkiem fajne, ale jak wyglebałam i wylądowałam w wodzie, to przeraził mnie fakt, że moje cudowne niebiegowe buty, które były lekko za małe na mnie będą do tego mokre- czytaj obgryzą na maxa.

Nie wiem, czy dobrze pamiętam, ale jakoś wtedy pojawili się fotografowie i dron…:)

Lina do wciągnięcia na ostrym podejściu łyk wody i w dalszą drogę. Podejście z tymi śliskimi kamieniami w strumyku trochę wybiło mnie z rytmu biegu i już nie mogłam załapać tempa. Ale spoko – bo w sumie kawałek dalej czekało na nas jeszcze bardziej hardcorowe podejście w strumyku. Oj tam to już szło wolno, ale zabawa była niezła.
W czasie drogi biegliśmy przepiękną ścieżką ułożoną z kamienistych płyt – i to chyba była najpiękniejsza część Makowicy. Tu zwolniłam, bo ścieżka była dość wąska.
Fajne uczucie a zarazem bardzo dziwne, gdy biegniesz nie wiesz ile czasu i nie wiesz na którym jesteś kilometrze. Nie wiesz nic… Coraz bardziej podoba mi się bieganie bez zegarka a na samopoczucie i oddech.
Gdy dobiegłam do tyrolki – to miałam mega stracha. Nigdy w życiu nie jeździłam na tyrolce, nie umiałam tego zrobić a perspektywa wywalenia się i upadku z tym plecakiem z solą – przerażała… ale co ? Ja nie dam rady?
No to się puściłam na tej tyrolce… adrenalina przednia… pytanie było, gdzie wylądować i jak – za mało czasu było na przemyślenie tak ważnej kwestii. Na szczęście końcówka była pod górę, więc zahaczyłam nogami i się lekko sturlałam.
Oczepałam się i poleciałam w dół, by jak się potem okazało od razu uderzyć w górę. Było tam tak ostro, że kawałek robiłam na czworakach. Gdy już widziałam końcówkę tej ostrej wspinaczki nagle zobaczyłam przed swoim nosem lufę karabinu. To Ruscy…dowiedziałam się, że jeszcze ok 5 km… więc już byłam pewna, że nie zdążę. Na szczęście poznałam już drogę, którą dzień wcześniej szliśmy do obozu i wiedziałam, że zostało ok 1,5 km. Więc luz.

Teraz czekali na mnie Niemcy, którzy mieli nas sprawdzać i legitymować. Jakoś chyba się zakręciłam i myślałam, że jak zdążymy w 3 godziny, to Niemcy nas zatrzymują, przepytują i puszczają dalej na metę.
Wiec gdy zobaczyłam obóz niemiecki i tekst „DOKUMENTE BITTE” stwierdziłam, że mam zajebisty pretekst dla przemycania soli: samotna kobieta pokojówka z wykształcenia nauczycielka w tych czasach nie mogła znaleźć pracy, więc musiała sobie radzić – a, że nie można na facetów liczyć, to sobie sama musi radzić i po lasach z solą ganiac co by grosza zarobić:) Historyjka powinna przejść i tylko czekałam kiedy mnie o to zapytają. A oni ze strzelbą i każą mi iść do obozu. Ale jak do obozu, skoro złamałam 3h? ale nic trzyma mnie za ramię wredny Niemiec i każe iść – a tam Robert z Piotrkiem już siedzą. Przyznam szczerze trochę to mnie zdziwiło…
Przy wejściu do obozu niemieckiego zostałam przeszukana – soli było tyle ile trzeba, nic innego nie przemyciłam – mogłam iść siąść i ściągnąć mokre buty.

Do obozu powoli podążali kolejni biegacze…Gdy dotarły wszystkie kobiety jeden z dowodzących obozem Niemców w ramach podlizania się Niemcom kazał nam biegać w kółko i wychwalać Gestapowców:
Ładny obóz tu mamy
Gestapowców kochamy
Tak tu sobie biegamy
Jest nam jak u mamy…
Po tym hymnie na część Gestapowców i kolejnych późniejszych ćwiczeniach otrzymałyśmy nagrodę – wodę z miodem.

Po jakimś czasie nasi cudowni partyzanci odbili nas z rąk Niemców…

Powiem szczerze, że jeszcze nigdy w życiu nie uczestniczyłam w takim czymś jak VIRTUTI MILITARI.
To niesamowity bieg przygotowany z wielką pasją i emocjami.
Wiem jedno – w kolejnej edycji 30.09.2017-01.10.2017 – na pewnoe wystartuję i Was wszystkich namawiam – bo warto.
www.virtutimilitari.pl
A przy okazji okazało się, że trasę wśród babek pokonałam najszybciej … i czekały wspaniałe nagrody:)
VIRTUTI MILITARI – dziękuję za przepiękny pełen emocji weekend!

Trochę fot z biegu – foty z FB organizatora

utworzone przez admin | kwi 11, 2017 | Bez kategorii
Historia z wyjazdem na 100 MILES OF ISTRIA rozpoczęła się dokładnie rok temu, gdy przyjechaliśmy na Istrię dopingować. To właśnie wtedy postanowiłam wrócić za rok i pobiec sama.
Wyjazd na bieg postanowiliśmy połączyć z mini-wakacjami – czyli cykl „zwiedzanie przez bieganie”
Kilka dni, które spędziliśmy w Chorwacji przeznaczyliśmy głownie na zwiedzanie… ale nie byle jakie zwiedzanie.
Byliśmy w kilku miejscach, gdzie przechodziła trasa, trochę z Anką pobiegałyśmy już po trasę biegu. Obczajka ile asfaltu itp. Dużą i pomocną informacją były dla mnie doświadczenia z roku ubiegłego. Wiedziałam, gdzie będzie punkt jak wyglądają mniej więcej odległości nie tyle w km co rozłożone w czasie po np już 100 km.
Piękna pogoda, kwitnąca Chorwacja… nic tylko cieszyć się z tego czasu, który tam mieliśmy.
Postanowiliśmy formalności załatwić jak najszybciej, czyli odebrać pakiety startowe zaraz po otwarciu biura zawodów…Wiedząc oczywiście (bo przecież nie trzeba sprawdzać w programie czy czasem biuro zawodów nie jest w innym miejscu) zaprowadziłam całą ekipę w miejsce, gdzie w ubiegłym roku było biuro zawodów. Deptak nad morzem. A tam… pustki i plątający się biegacze jak my szukający biura zawodów. Oni również byli w zeszłym roku i nie sprawdzili, że cała impreza została przeniesiona na kraj miasta, co dla mnie jest jednym z największych minusów.
A takie mogły być widoki z mety…

Dotarliśmy do biura zawodów po drodze zgarniając kilku naszych znajomych… świat jednak jest mały 😉

Podczas odbioru pakietów obsługa wydająca pakiety sprawdziła dokładnie obowiązkowe wyposażenie, które niestety sporo ważyło…:( ale na takich biegach jest ono konieczne: kurtka nieprzemakalna z kapturem, bandaż, folia nrc, swój kubek, bukłak minimum 1 l, zapas jedzenie, długie spodnie – lub leginsy i długie skarpety, gwizdek, latarka i dodatkowe baterie, dowód osobisty).
Pakiet odebrany można wracać się pakować:)

Postanowiłam, że po doświadczeniach na Dalmacjia Ultra Trail – tym razem przebiegnę ten bieg rozważnie i z planem. Taki był plan…
A więc napakowałam żeli – bo przecież co 45 -60 min będę wcinać jedną saszetkę, elektrolity do bukłaka…
Zegarek naładowany – na wszelki wypadek oprócz baterii do latarki naładowany power bank i dodatkowa latarka (by nie świecić sobie telefonem jak to musiałam robić na Dalmacji). Idealnie przygotowana (tak mi się zdawało) w piątek wyjechałam z ekipą do Labina.


Labin – małe przepiękne miasteczko. Start punktualnie o godzinie 16. Plan nie lecieć za wszystkimi od razu- na spokojnie…
Plany niestety często się zmieniają niezależnie od nas… ruszyła maszyna a wraz z nią po wąskiej ścieżce w dół i ja. Sławek poleciał szybko – Jarek gdzieś został- reszta też gdzieś się zgubiła… nic lecę swoim tempem.

Z ok 300 mnpm zbiegamy na poziom 0 by powoli wspinać się na pierwszą górke ok 400 m.

Wydawało mi się, że biegnę spokojnie – nawet bardzo spokojnie.. ale już po pierwszy punkcie podczas powolnej wspinaczki na Vojaka mój żołądek zaczął świrować. Tego nie przewidziałam. Wiedziałam, że problemy pewnie będą ale nie na ok 23-25 km…. a od 35 km do 38 km przeżywałam największy kryzys na całej trasie. Vojak ze swoją prawie pionową ścianą na końcówce nie był litościwy… robiłam krok stawałam by pooddychać głębiej bo czułam, że niestety ale skończy się to wymiotami. W mojej głowie zaświtała myśl.. zwolnij jeszcze…. zrobiło się dość chłodno. Ludzie zaczęli ubierać bluzy kurtki, a ja w koszulce by mi było bardziej rześko, bym mogła przetrwać do szczytu.
O co chodziło? nie mam pojęcia. Nie mogłam się zajechać bo był to 25-40 km. Nie dałam czadu bo wchodziłam równo i spokojnie…. Pomimo tego, że było mi tak niedobrze postanowiłam regularnie jeść żele… no może do tego ostatecznego momentu, gdy stawałam łapać powietrze i robiłam krok.
Gdy dotarłam na Vojaka i powoli zaczęłam zbiegać – nagle zaczęło mi się poprawiać. Dobiegłam do punktu Poklon (43 km) wypiłam jakiś dziwny łyk bimbru od chłopaków z Dalmacija Ultra Trail – dwa kubki gorącej herbaty i ruszyłam na kolejną wspinaczkę.
Jarek myknął mnie tuż po 1 punkcie. Ale udało nam się jednak pół nocy przebiec razem.
Kolejne etapy szły nam całkiem gładko. Spokojnie biegiem i marszem pokonywaliśmy kolejne etapy biegu.
Bardzo pomogła mi znajomość części trasy – wiedziałam, że np teraz będzie górka a zaraz tyle i tyle szutru czy asfalt – co uwierzcie po np 100 km i stopach obitych od tych kamieni z dróg szutrowych ma wielkie znaczenie.
Tuż przed BUZET – punktem z przepakiem mieliśmy przepiękny wschód słońca (niestety mój telefon jest do bani i nie dało się ładnej foty zrobić)

W Buzecie postanowiłam przebrać buty i świeże skarpety. Czułam już lekkie odparzenie – ale było spoko.
Przekąska z kurczaka + ciepła herbata idealnie złagodziły podrażniony żołądek. Polecieliśmy dalej w kierunku najmniejszego miasta świata HUM ( świetne mini-miasteczko z ok 17 mieszkańcami – kurna klimat niezły)
Od Buzetu do HUM i do prawie mety lecieliśmy z „Grzeskami dwoma” – zawsze to raźniej w ekipie.
W kolejnym małym miasteczku za HUM postanowiliśmy ochłodzić się w lokalnej „restauracji – barze” i wypić lokalnego browaca. Zimny browar na taką pogodę – to idealne schłodzenie organizmu.

i piweczko:

Wydawałoby się, że tuż po zbiegnięciu do Buzetu, gdzie skoczyły się wysokie góry skończyła się dla nas wtedy „mordercza” wspinaczka…ale nie. Mini górki – bo ok 400-380 mnpm po pokonaniu ok 100 km w niesamowity upał – bo temperatura dawała popalić a słońce grzało na maxa – wcale nie były jakieś lekkie.
Gdy przybiegliśmy do Butoniga – punkt ulokowany nad zaporą ( pamiętałam go doskonale sprzed roku) – już czułam, że to końcówka… a co tam jeszcze tylko 50 km do mety – przecież to końcówka…;)
Na tym etapie stopy nasze były w stanie tragicznym. Kilka przejśc przez wodę w takiej temperaturze tylko chwilowo wydaje się zbawienne dla stóp. Odparzenia zaczęły dawać popalić i coraz bardziej boleć.
Ale Motovum tuz tuż…a tam – „lodzik” 🙂

I woda z piwkiem…


Było piwo, były lody… brakowało kefiru.
Mirek i Marta – dziękujemy za ten kefir.
Napojeni, najedzeni z kurewsko bolącymi stopami ruszyliśmy do Oprtalj.

Stąd już o krok do mety… prawie. W tamtym roku biegłam ten fragment – więc było mi dużo łatwiej. Ból stóp był tak nieznośny, że największym marzeniem jakie wtedy miałam to ściągnięcie butów…
Gdy przed nami pojawiło się miasteczko Groznjan – już czułam metę…20 km do mety – to przecież jak z domu na Kolną i z powrotem – rzut beretem… 😉

Od Groznjanu Jarek dostał torpedy… jakby to wcale nie była końcówka i jakbyśmy wcale nie przebiegli 150 km.
„Królewno no chodź lecimy…. chodź – chodź…” – no to leciałam.
Po raz kolejny lżej było mi truchtać niż iść – przy truchcie noga jednak ma mniejszy kontakt z podłożem niż przy całym postawieniu stopy podczas chodu….
I wtedy tuz za BUJE na koniec – najgorsza, najbrzydsza i cześć trasy. Część trasy, która według mnie psuje cholernie całość. Do tego dopieprzając biegaczowi stopy jeszcze bardziej. Z 1 km rozwalonego i lekko ubitego gryzu…
Jedyne co się cisło na usta wszystkich naszych rodaków ( a dołączyło do nas kilku z biegu krótszego) to słowa: kurwa, znowu te jebane kamienie…. 🙁
Tak tak – te ostatnie kamienie i gruz moje stopy ledwo zniosły. Ale zniosły. Zniosły tak, że jeszcze na 1,5 km przed metą udało mi się wyprzedzić jedną dziewczynę. 🙂
Generalnie – cały plan biegu miał opierać się na złamaniu czasu ( chciałam 30-32H – ale 30 było marzeniem złamać)
Nie walczyłam z dziewczynami, nie przejmowałam się, że mnie mijają… ale na końcówce dowalic takiej to kurde frajda. Aż przyspieszenia dostałam… 😉
1 km do mety…. wiemy, że Mirek z piwkiem będzie czekał….:):):)
Niecałe 170 km…. META….


Podsumowując: czas 31:34:57 h – 13 wśród kobiet, 119 open na 255 osób, które ukończyły bieg (ok 80 osób nie ukończyło biegu)
Patrząc na całość – jest szansa na złamanie 28 h i to jest mój plan na za rok.
Teraz kilka dni relaksu i kolejny start w Czechach na początku maja 🙂
Odzież dobrana doskonale – bez jakichkolwiek obtarć.
Koszulka Breez Thoni Mara i spodenki Thoni Mara z serii NRG – lekka kompresja
Odzież i akcesoria biegowe ze sklepu dla biegaczy NORAFSPORT


utworzone przez admin | lut 26, 2017 | Bez kategorii
II edycja Ultra Śledzia – biegu na dystansie 50 km i 80 km odbywa się na terenie Puszczy Knyszyńskiej ze startem i metą w Supraślu. Dzięki naszemu wspaniałemu PKP nie musieliśmy tym razem jechać samochodem – 5 godzinna podróż pociągiem na trasie Kraków – Białystok jest sporo wygodniejszą opcją niż jazda samochodem.
Piątek – odbiór pakietów i sprawdzanie obowiązkowego wyposażenia. Jeszcze na żadnym biegu nie spotkałam się z takimi wymaganiami na dystansie do 100 km – ale cóż… regulamin zaakceptowany – trzeba wyposażenie obowiązkowe pokazać.
Numer odebrany i nie pozostaje nic innego jak porządnie się wyspać przed startem (pociąg do Białegostoku z Krakowa jest o 5 co oznaczało pobudkę po 3 w nocy, z kolei start był o 6 co oznaczało pobudkę po 4 rano -…;( )

Cel biegu – zrobić dobry trening i próbować się zmieścić w 10 godzin (do godz 16. o godzinie 18 mieliśmy powrotny pociąg do Krakowa)
Największym błędem jaki zrobiłam to było wyłączenie mojego mózgu z toku przygotowań.
Mając do wyboru kolce i zwykłe buty trailowe – poszłam do organizatora i zapytałam czy jest sens brać kolce (na Fb z dwa dni wcześniej organizatorzy umieszczali filmiki z trasy całkowicie oblodzonej). Usłyszałam, że przy znakowaniu wszystko się topiło cały lud, i pełno błota – kolce niepotrzebne…
Jak się ma swój mózg to trzeba go używać a nie liczyć, że inni zdecydują za Ciebie. To nauczka dla mnie na kolejne biegi. Wiedziałam, że ma być na minusie i że ten roztopiony lód po raz kolejny będzie lodem i błoto roztopione będzie zmrożonym błotem gdzie kolce spisują się idealnie… ale mózgu nie użyłam. Posłuchałam innych… największa głupota tego biegu.
Na szczęście wzięłam skarpety wodoodporne dexshell – i na szczęście wzięłam długie a nie krótkie:)
4:30 – pobudka i ta myśl : „pieprze – nie biegnę” …ale skoro się już przejechało tyle …
Szybkie śniadanie, obowiązkowa kawa – i spadamy całą ekipą na start.
Start – spokojnie i równo. Pierwsza połowa miała być wolniejsza – więc zaczęłam wolno. I tu na wstępnie ok 6 km – pierwsza i najbardziej boląca gleba – pad siatkarski na lodzie. Obite porządnie kolano i mocno potłuczona ręka. I to był ten moment – gdzie włączył się u mnie totalny wkurw. Ręka boli – potykam się co chwila…
Na szczęście była i chwila zabawy – po drodze przekraczaliśmy strumień… albo rozlewisko – jak kto woli. Było zabawnie. I tu miałam frajdę – bo kurwy sypały się ni z moich ust. Moje Dexshelle działały i miałam suche stopy :):):)


Kolejne kilometry szły nawet spoko. Leciałam bez spiny. I punkt na 18 km – szybka herbata i lecimy dalej. Tren pagórkowato-piaskowy. Mini pagórek i od razu zbieg – po mokrym piasku z wystającymi korzeniami drzew – trzeba było jeszcze bardziej uważać.

Po wybiegnięciu z pustyni w las – zaliczyłam dwie kolejne gleby… i kolejny raz na tą mocno potłuczoną już rękę. I już wtedy miałam dość. Kilka razy myślałam o tym by zejść z trasy, ale przecież nie jestem cienias. Zajebiste dialogi toczyły się w mojej głowie walcząc z myślą – zejść czy biec dalej…
Ale pobiegłam. Zmrożone błoto, po którym wcześniej jeździły wielkie leśne ciągniki nie jest idealnym terenem do biegania – więc powoli zaczęły odzywać się kolana. Ale nic – punkt 2 już jest. A tam Zwolo (Zwolo – dzięki za doping i łyk cudownego napoju 😉 ).
Startujemy z punktu z koleżanką z numerem 123 razem… gadamy ile wlezie… jest miło i nawet mi się nastrój poprawił. Wiec zaczęłam obliczać, że są szanse by zdążyć w 9:30. Ona pobiegła – ja zwolniłam, bo jednak za szybkie tempo jak na te warunki.
Do 60 km było całkiem spoko. Mieśnie ok. Głowa trochę się poprawiła. Punkt na 60 km – przepyszna zupa, kanapka z serem i ciacha do plecaka na drogę. Wiedziałam, że na ok 70 km ma być ostatni punkt żywieniowy.
I zaczęły się jazdy – najpierw bieg po zarośniętej powalonej gałęziami ścieżce kolejki (wygladała na wąskotorówkę)
i tak sobie leciałam, ze nie wiedziałam kiedy przeleciałam taśmy pokazujące skręt w bok ( były świeże ślady – nie było ścieżki w bok… taśmy tam były rzadko – to leciałam)… ok 600-700 metrów nadrobionego dystansów.
Ale nic wróciłam na trasę i zaczęło się jeszcze głupsze podłoże… przymarznięte torfowisko z twardymi małymi krzakami. A po tym już tylko powalone drzewa – i właśnie tam – przy ostatniej taśmie i kilkunastu powalonych drzewach straciłam całkowicie kurs biegu… Zaczęła się śnieżyca – więc zniknęły ślady – taśm nie było – połaziłam w jedną stronę – połaziłam w drugą stronę… z jakieś kilka minut szukałam trasy, aż w końcu mega wkurwiona włączyłam neta i mape google stwierdzając, że pierdzielę – nie ma ani ścieżki, ani wstążki – ani śladów – wiec na przełaj dotrę do pierwszej lepszej drogi i będę prosić znajomych o podwózkę. W panice dzwoniąc do Kuby ze złości prawie się poryczałam…
Ale schodząc do drogi odnalazłam taśmy. I postanowiłam lecieć dalej za nimi. Ale moja złośc już była tak wielka, że na tym ostatnim punkcie (według mojego gps 76 km) ze Zwolem machnęłam już 2 banie wiśnióweczki i ruszyłam dalej. Ostatnie kilometry i ostatnie mobilizujące sms :):):) Piwko miało czekac na mecie – więc humor wraca 🙂
Gdy docieram do Supraśla – ciesze się jak dziecko – gdy widze Olke i Kubę- jeszcze bardziej.
Wpadam na metę z czasem 10:15:59 – jako 5 kobieta i 39 w open ( na 103 które ukończyły – sporo osób jednak zeszło z trasy). Czas i miejsce dupy nie urywa – ale i tak wyszło to lepiej niż planowałam. Warunki jednak dobiły wszystkich.
Po przybiegnięciu na męte – szybki prysznic – piwko i wyjazd do Białegostoku…a w pociągu Łyk Chucha Puszczy:)

Tak mieszanych uczuć chyba nie miałam w żadnym biegu. Dla mnie to był najtrudniejszy bieg jeżeli chodzi o warunki na trasie. Tereny piękne – ale nie do biegania w takim okresie ( w sensie dla mnie).
Jedno jest pewne – na pewno latem pojadę pobiegać – kiedy będzie zielono, miło i słonecznie…:):)
A ręka boli dalej…

Link do wyników
utworzone przez admin | lut 19, 2017 | Bez kategorii
Jak co roku postanowiliśmy z Wojtkiem zawitać do Oleszyc. W roku 2016 w Oleszycach zrobiłam swoją życiówkę na trasie półmaratonu – w tym roku wiedziałam, że nie ma szans poprawić życiówki, więc podeszłam do biegu spokojnie.
Bieg miał zacząć się o godzinie 11. Ok 9:30 gdy przyjechaliśmy na start okazało się, że życiówki to raczej nikt nie będzie w stanie wykręcić.

(Trasa prowadząca do biura zawodów – z mniejszą pokrywą lodu, niż trasa biegu)
Trasa biegu w około 80% była pokryta lodem. Pomimo, iż wzięłam buty z kolcami, wiedziałam, że moja głowa i tak zachowa większą ostrożność niż może powinna po ubraniu kolców.

(Buty Icebug + skarpety wodoodporne Dexshell – to było idealne rozwiązanie)
Przed przyjazdem zakładałam, że z racji tego, iż od ponad pół roku nie robiłam szybkich interwałów ( ok, w ogóle nie robiłam interwałów bo ich nienawidzę), nie będę w stanie lecieć bardzo szybko – więc stwierdziłam, że 1:45 będzie super wynikiem na tej trasie. Gdy zobaczyłam warunki przed startem wiedziałam, że o takim wyniku nie mam co marzyć. Więc w głowie pojawiła się kolejna cyfra 1:55 – tak by bezpiecznie biec i nic sobie nie zrobić (kolce i tak w niektórych momentach mi jechały – więc trzeba było zmniejszyć ryzyko wywalenia się – a ostatnio wywalanie się w biegu szło mi całkiem dobrze).
Temperatura 2 stopnie i lekki wiatr – i stadnardowe pytanie – czy zostać w samej koszulce z długim rękawem, czy coś jednak na to ubrać. Koszulka + Kamizelka – jednak był trochę za ciepły zestaw. Leginsy Thoni Mara NRG sprawdziły się doskonale. 🙂

Dzięki temu, że na Roztoczu biegłam kilka biegów w ciągu ostatnich lat pojawiło się kilka nowych znajomości.
Jedną z nich jest Wiesiek – raz ja byłam przed nim, raz on mnie wyprzedzał we wcześniejszych biegach. Tym razem biegliśmy razem. Dzięki temu biegliśmy bardzo równo nie dając się początkowej fali napaleńców przyspieszyć tak jak oni. Równe tempo w okolicy 4:55 – 5:00 min/km przy tych warunkach było dla mnie nawet całkiem fajne.
Jak to czasem bywa, gdy poczujesz, że jest dobrze i jest moc – włącza się ściganie.
Nie chodziło tu o walkę o pierwsze lokaty – bo wiedziałam, że z taką prędkością nie ma szans – ale takie ścigania z każda kolejną kobietą, która jest na trasie.
I tak z pozycji pewnie 15 od startu na połówce udało się być 5 lub 6 kobietą. Miałam jedną dziewczynę przed sobą.
Biegłyśmy cały czas równo – więc głowa zaczęła obmyślać teorię wyprzedzenia na ostatnich metrach…
Myślałam, że na 19-20 km po prostu wezmę ją sprintem… tylko nie dodumałam, jak mój organizm zareaguje na taki sprint. A on miał to gdzieś. Spróbowałam przyspieszyć – ale nic z tego nie wyszło…
Więc trzeba było włączyć plan awaryjny – obrona. Trochę więcej energii poszło na to małe zerwanie i szybko poczułam, że jest źle i zwalniam tempo. Trzeba było dotrwać jeszcze 1 km do mety – by nie dać się wyprzedzić.
Motywacją było podbiegnięcie Wojtka ( Wojtek zajął II miejsce w open przegrywając tylko o 3 sekundy z pierwszym chłopakiem – mega) i wspólne przebiegnięcie ostatniego kilometra trasy.
Czas: 1:44:38 – czyli udało się zrealizować plan sprzed „oglądnięcia” trasy o poranku.
6 miejsce wśród kobiet, 2 miejsce w kategorii:)
A dla mnie przede wszystkim jeden pewnie z ostatnich biegów w tym roku ze średnią biegu poniżej 5min/km (i w sumie cieszę się z tego )


NORAFSPORT
Najnowsze komentarze