Czasami się zastanawiam nad tym, dlaczego tak się dzieje, że człowiek pobiegał, poćwiczył, jest zrypany fizycznie i już zaczyna myśleć o tym, gdzie jechać następnym razem, kiedy i ile przebiec…
Tak było na biegach typu maraton. Przybiegając na metę myślałam, że w najbliższym czasie odpuszczam, olewam – że po prostu mam już tego dość. Wystarczyło kilka godzin i takie oto rozmyślania się pojawiały: a może pobiegnę w tym biegu, albo w tym…
Tym razem tak było w środę. Pojechaliśmy do Wisły – trochę pobiegaliśmy, trochę czasu nam zajęło spotkanie biznesowe bandy Newline – i oglądanie przyszłorocznej,naprawdę świetnej kolekcji.
Pogoda była cudowna, trasa też ale było mi mało – dlatego postanowiłam jechać na weekend do Chochołowa. Od prawie roku swój oensjonat prowadzi tam znajomy rodziny, dlatego – była to dodatkowa mobilizacja.
Wyjechałam w sobotę ok 8:30 z Krakowa i już przed 11 byłam na miejscu. Zostawiłam w pensjonacie rzeczy, przebrałam się i pobiegłam.
Jaki był plan? Brak planu. Miałam mape okolicy – a, że Pan Staszek właściciel lokalu powiedział, że jest tu bardzo dużo fajnych dróg – to postanowiłam nie tracić czasu na szukanie szlaku… sam się znalazł.
Wybiegłam z Chochołowa w stronę przejścia granicznego ze Słowacją i tam skręciłam w lewo.
Wybiegłam sobie na górkę, gdzie był przekaźnik – i już wiedziałam, że mój wyjazd był jedną z najlepszych decyzji jakie ostatnio podjęłam. Świetna pogoda, świetna przejżystość, świetne widoki… a trasy… były drogi, ścieżki…
Z jednej strony Tarty, z drugiej strony Babia góra…
Biegłam sobie, szłam… czułam tą radość, którą powinno dawać bieganie codziennie.
Bez zegarka, bez pomiaru tętna – nie jako trening, a jako rekreacja i relaks…
Relaks nie tylko fizyczny, ale przede wszystkim psychiczny… pięknie…
W końcu jakimś trafem (chyba już nad Witowem) dotarłam do, według mnie, albo starego, albo tak zaniedmabengo żółtego szlaku wzdółż granicy, który był ledwo widoczny. Nie wiem, czy jest to ten sam szlak, który biegnie z Magury Witowskiej do Oravicy – ale był. BYł, albo raczje pojawił się w kilku miejscach i zniknął.
Przy stacji wyciągu Witów – postanowiłam siąść sobie pod drzewem i trochę się… poopalać:)
Piękne słońce – ciepło… a co tam:)
Powrót równie pięknymi trasami:
A wieczorem – kąpiel w termach Oravicy…
Na niedzielę pogoda zapowiadała się również fajna. Wieczorem w sobotę obmyśliłam trasę:
Czarny szlak z Witowa przez Płaziska, Pałkówkę do Gubałówki.
Niedzielny poranek przywitał mnie rzeźkim chłodem… więc już nie biegłam w cienkiej bluzie jak dzień wcześniej, a ubrałam kurtkę i czapkę. Rękawiczki na początek obowiązkowo.
Ten czarny szlak od samego początku mnie wkurzał… po pierwsze rzadko były znaki, po drugie – dziwnie szła trasa… po trzecie – w jednym miejscu skręt w prawo, i natej samej drodze za kilkanaście metrów kolejny skręt w prawo… w sensie – 1 droga – i 2 szlaki czarne – 2 drogi…jakoś dziwnie.
Trochę biegałm za szlakiem, gdy był słabo widoczny biegałm dróżkami… a w końcu szlak gdzieś zniknął…
Ale to jeszcze nic – najlepszy był moment – gdy w drodze powrotnej (oczywiście na Gubałówkę nie dotarłam – bo mnie szlak trafiał ze szlakiem i postanowiłam skrócić trasę – zwłaszcza, że planowana byla jeszcze jedna z moją mamą, która, przygotowuje się do Rzeźnikcza).
Cześć trasy była niestety bardzo rozkopana, część trasy zamarznięta…
Powrót był lepszy… jakimś dziwnym zbiegiem… napweno nie okoliczności – dotarłam do szlaku, który zgubiłam wcześniej…
Biegłam jakiś czas do momentu kiedy szlak wprowadza nas do prywatnego gospodarstwa i na teren prywatny… zgłupiałam… postanowiłam pobiec nad domem ścieżką…i po kolejnych ok 300-400 metrów znalazłam przerwany szlak… dziwne to wszystko…
Mogłaby być całkiem fajna trasa – ale widać, że i PTTK i nadleśnictwo nie dbają w ogóle o to, by szlak był zadbany – a szkoda, bo mogłoby to przyciągnąć większą ilość turystów do Chochołowa i Witowa, zwłaszcza, że byłby to świetny dodatek do budowanej w Chochołoie Termy, i trasy rowerowej prowadzącej z Nowego Targu.
Na trasie czarnego szlaku były natomiast takie cudeńka:
Trasa – może 15 km, może troszkę mniej – na poranną rozgrzewkę całkiem nieźle.
Koło 11 przyjechali moi rodzice z babcią – w końcu odwiedzić znajomego – więc moja mama również pobiegała ze mną, na II część bieganie.
Tym razem postanowiłam zobaczyć jak będzie wyglądał czarny szlak z drugiej strony Witowa – w kierunku na Magurę Witowską. Tu już było dobrze.
Trasa nie była piękna, jak ta z rana czy soboty, ale treningowo – super. Nie było bardzo cieżkich podbiegów, dobre podłoże – do trenowania świetnie:)
Żeby nie wracać tą samą drogą postanowiłam, że pobiegniemy ścieżką, która powinna nas według mapy zaprowadzić do większej drogi poniżej a później do samego Witowa, gdzie zostawiłyśmy samochód.
Takie oto widoki miałyśmy po drodze- owca zagryziona przez wilka – wyjezdzone całe mięso pozostawione tylko futro… masakra… Widać było, jak wilk ciągnął owcę po śniegu…
A popołudniu dłużesz „moczenie” w termalnych wodach Oravicy – stare baseny to mają jendak klimat:)
Cóż tu dużo mówić -fajny weekend:)
Najnowsze komentarze