„Nigdy więcej” – te słowa wypowiedziałam wpadając na metę, pospałam kilka godzin, wróciłam do Krakowa… i szybko ta perspektywa się zmieniła… a może by tak spróbować za rok złamać te 18 godzin? Przecież tak naprawdę niewiele brakło, bo czymże na takiej  trasie są niecałe 3 godziny?

Nízkotatranská stíhačka (NTS) – to najcięższy z biegów jakie biegłam w swoim życiu. Do tej pory Stihacka była biegiem rozgrywanym w  parach. W tym roku po raz pierwszy start było solo…

 

W tamtym roku po kilku perypetiach upadkowych na trasie i innych przygodach nasz oficjalny czas był na tyle słaby, że przykro było patrzeć. Dzięki organizatorowi Stihacki Lubomirowi i portalowi www.runandtravel.pl dostałam możliwość startu i próby zmierzenia się solo z tą trasą, choć i tak pół dystansu przebiegłam razem z Robertem, z którym startowałam w tamtym roku.

Bieg naprawdę ciężki – na 103 km ok 5700 m przewyższenia w górę, ale to nie czyni go jeszcze tak ciężkim – warunki pogodowe jakie panują na trasie to istna mieszanka prawie wszystkiego – poczynając od parnej pogody po bardzo mocne wiatry ( jak huragany), zawijające gęstą mgłę, aby w końcu gdzieś tam popadało, gdzieś tam wyszło słonko.

Reguły biegu są tez inny niż w innych biegach. Limit osób startujących 150, w połowie trasy następuje eliminacja do 100 osób ( równy podział procentowy dla kobiet i mężczyzn). Patrząc na listę startową, gdzie widziałam kilka mocnych  dziewczyn z pierwszych miejsc ich ligi stwierdziłam, że przy moim przygotowaniu w tym roku raczej nie mam szans przejść dalej. Na 14 dziewczyn 10 przechodziło.. z takim założeniem wystartowałam – układając plan, że jakby była ładna pogoda to wejdę jeszcze tylko na Chopok turystycznie.

Start biegu 5:30 – najmocniejsi ruszyli jak torpedy… Ja spokojnym tempem wspinałam się na Kralovą górę. I tu pierwszy wpierdziel na 6 km ponad 1000 metrów przewyższenia… A na Kralovej wietrzysko z lekkim deszczem-  nie zapowiadało się to miło. Szybki łyk herbaty i mała przekąska i lecimy dalej po czerwonym szlaku (cała trasa oprócz fragmenty przy Durkovej chacie prowadziła czerwonym szlakiem Niżnych Tatr).

Na ok 28 km punkt odżywczy a chwile przed nim Priehyba – oczywiście trzeba się było zatrzymać… w końcu po koleżeńsku z Przehyba Trail, który organizujemy.

Ostry zbieg do przełęczy – to takie zamknięcie 1/4 biegu.  Kolejny etap zaczyna się od ponad kilometrowego ostrego podejścia w gore. Tam ostrożnie biegłam i szłam, gdyż rok wcześniej to właśnie tam miałam akcje upadkowe.

W tej części trasy pogoda była nawet w miarę łaskawa, dopiero  zbliżając się do połówki trasy zaczęło dość mocno padać… i to przesądziło o tym, że miałam zostać…

 

Zbiegłam na 49 km z postanowieniem, że nawet jeśli się zmieściłam w tych 10 kobitach to i tak zostanę bo  jestem już zmęczona, leje, bolą mnie nogi… i w ogóle … włączyło się lenistwo.

Na punkcie zastałam Roberta i dwóch naszych polskich kolegów, którzy na początku wystartowali dość mocno. Obaj panowie postanowili zostać… było mi lżej podjąc decyzję, ale tak na wszelki wypadek zapytałam Belo (organizator Vychodniarskiej stovki) – Bela: Tak, czy NIE? (nie wiedząc o co chodzi) – Belo odpowiedział :TAK…. więc trzeba było lecieć.

Doświadczenie ze skarpetami wodoodpornym  – nakazało mi nie czekać tylko założyć je od razu przed rozpoczęciem II połówki. Teraz rozpoczynała się przygoda z górkami jak Dumbier i Chopok. Dość mocny deszcz, który rozpoczął się przed chatą pod Dumbierem nie tylko był nieprzyjemny, ale niebezpieczny. Szlak bowiem prowadzi po dość dużych płatach skalnych pokrytych mchem, co na taką pogodę jest gwarancja poślizgnięcia się i upadku, i trzeba się bardzo starać by tego nie zrobić. Udało mi się wywalić tylko raz – więc to niezły sukces.

Dumbier cały we mgle, z bardzo mocnym wiatrem – warunki mega nieprzyjemne… 🙁

Z Dumbiera szybko dotarliśmy na Chopok  – od połowy biegu biegłam razem z Robertem, więc mielismy powtórkę z zeszłorocznej rozrywki w tym terenie. Gdy wchodziliśmy do chaty na szczycie Chopoka było widać tylko mgłę i mgłę… gdy wyszliśmy Chopok pokazał nam w końcu inne swoje oblicze…

Do Durkovej chaty, gdzie w tamtym roku przez mgłę nie mogliśmy trafić widoki były przepiękne w tym niesamowity zachód słońca – z każdej strony góry w pomarańczowych odcieniach …

I tu coraz bliżej do góry – znienawidzonej góry – VELKA CHOCHULA – zapamiętajcie by tam nigdy nie iść – po pierwsze; nie wieje, a pizga na maxa – zawsze… po drugie; trasa jest dobijająca z nasypanymi luźnymi kamieniami, po trzecie; ta góra nigdy się nie kończy… zdecydowanie ma prawo ta góra – na tytuł ” najgorsza góra Nizkotatranskiej Stihacki”!!!

Podejście dało mocno popalić – padliśmy z sił oboje, żadne specyfiki bomby energetyczne itp nie działały… koniec- prąd odpłynął… jedyne wyjście to małymi spokojnymi krokami wejść na szczyt i próbować lekko zbiegać (luźne kamienie na zbiegu to masakra dla zmaltretowanych już po ponad 90 km nóg). Ostatni punkt odżywczy- herbata, herbata, herbata… tylko to mój organizm jest w stanie  wciągnąć ( ani jedzenia ani wody – nie ma mowy). Wydawałoby się, że ostatnia górka Kozi Chrbat to pikuś – ale tu przewyższenia tez jest nieźle – to tak na osłodę, że wkrótce koniec – coby pamiętać dłużej… 😉

Upragniony zbieg do mety, światła Donovałów… i jest…

NIDGY WIĘCEJ…. MASAKRA… 20 godzin 48 minut…. ( a plany były  na dużo lepszy czas… )

ZDECYDOWANIE NAJTRUDNIEJSZY BIEG W NASZYCH OKOLICACH oceńcie sami…

Bieg przygotowany przez wspaniałych ludzi, którzy marzli na punktach jak my, czekali godzinami by dać zupę…

Nizkotatranska Stihacka – to nie zwykły bieg – to niezwykły wpierdziel nie tylko biegowy, ale i kształtujący psychę, bo połączenie trasy z warunkami – to mieszanka wybuchowa – przetrzymasz dotrzesz do mety jesteś wielki.

Cieszę się, że podjęłam walkę by biec do końca i pomimo mojego nie najlepszego przygotowania poprawienie czasu o 3 godziny to jest dobry wyczyn.Do tego 5 miejsce wśród kobiet jest dla mnie super pozycją i ciesze się bardzo.

Odpoczęłam, napisałam… i wiem, że za rok WRÓCĘ powalczyć ze swoim czasem – czytaj powalczyć ze sobą.