Nie wiem co mnie nakłoniło by biec w tym roku zamiast maratonu w Szczawnicy Niepokornego Mnicha. Rok temu zarzekałam się, że musze poprawić słaby czas spowodowany kolką, że będzie conajmniej 5:20…
Tak było po maratonie w 2014 rou. Minęło kilka miesięcy i w mej mózgownicy coś się poprzestawiało.

Pamiętam kilku znajomych, którzy albo zeszli rok temu z trasy, albo ukończyli ledwo zywi.
Tak sobie myślałam: porąbani, że zdecydowali się biec w tak trudnym biegu.
No i chyba mnie porąbało pod koniec 2014 roku – bo się zapisałam.
Eliza – dzięki za wsparcie wtedy – bo to mnie do końca przekonało. Bałąm się, ale słowa Elizy, że dam radę przekonały mnie. I tak zrobiłam.

Mnich i Rzeźnik. Dwa biegi, które w roku 2015 miały być dla mnie najważniejsze – zblizały się…

25.04.2015… stres się włączył. Po kiepskim miesiącu (nerwówka związana z naszym kochanym Urzędem Skarbowym, otwarciem sklepu stacjonarnego Norafsport w Krakowie a przede wszystkim zejściem z trasy podczas świetnego beigu w Bielsku) – bałam się, że jednak nie dam rady.
Bałąm się, że temperatura mnie rozwali jak w Bielsku, że nie będę mogła oddychać – co będzie się pewnie równało zejściem z trasy. Może i to, że się bałam dobrze mi zrobiło.
Plan przed startem był taki: spokojnie zacząć – trzymać się limitów – nie przesadzić na pierwszym etapie.

Odcinek Szczawnica – Przehyba przez dzwonkówkę przebiegamy kilka razy w roku. I zawsze zajmuje nam poniżej 2 godzin, no chyba, że jest tyle śniegu, że się nie da biec i szybko iść. Tu chciałąm mieć conajmniej 2,5 godziny.

Oczywiście w tym całym pędzie zapomniałąm zegarka z GPS… więc postanowiłam, że skoro nie mam zegarka – to na czas będę patrzeć tylko na punktach odżywczych – nie będę się przejmować czasem. Jak będzie po czasie – to zdejmę numer i jakoś się doczołgam, ale skończę.

Start: 3 w nocy. Przyjemny chłodek ( jak wyjeżdżałam z Krakowa w piątek (25.04) – było pk 26 C). W głowię sobie powtarzam – nie spieprz tego – nie leć za innymi – lekko i spokojnie.
Mija mnie Jędrzej z Grześkiem – szaleją chłopaki, potem mijają mnie inni….
Myślę sobie, że wolniej się już nie da.
Pierwszy raz od ponad roku mam kijki. Spokojnie – do góry marszem.
I po 2 godzinach 10 minutach jestem na Przehybie ( :):):) ) – tu czuję się jak w domu.
Ale nie tracę czasu – piję i spokojnie dalej…
W sumie fajnie – bieg już na tyle się rozciągnął, że nie było tłoków. Lubię już ten moment, gdy nie depczemy sobie po stopach – gdy jest już ta przestrzeń.
Nie leciałam – nie szalałam – ale miałam czas dla siebie – by w końcu odpocząć psychicznie po ciężkim miesiącu.
Niebieski szlak do Rytra i wschód słońca. Niesamowite – pomarańczowe słońce wyłaniające się zza drzew… żal biec.
Podejście pod Niemcową… dawno tu nie byłam. I zapomniałam, że to tak daje w kość.
I w tych momentach kijki mi się sprzydały.
Coraz cieplej…

Niemcowa zdowbyta biegniemy dalej w stronę Kosarzysk… nagle kilku panów stoi i nie wiedzą gdzie biec – bo kolor strzałki nie taki jak powinien być.Dobrze, że mniej więcej wiedziałam, gdzie jestem – ale mapa przekonała panów, którzy nie zachowali się „dżentelmeńsko” (oprócz Wojtka) i pobiegli dalej….zostawiając babę, z mapą…
Bardziej ciepło…

Przełęcz Gromadzka…jeszcze mi się chciało biec. Ale powoli zaczął dawać o sobie znaki żołądek. Nie wiedziałam, czy mam jeść czy nie. Zjadłam przed startem bułkę – i w czasie biegu pół żela – ale to był już ponad 40 km i kilka godzin marszo-biegu – więc trzeba było uzupełnić węglowodany.A ja się bałam. Bałąm się, że bedzie jak na Gran Canarii… czyli źle.
Przepak- szybka zmiana skarpet i butów- info od Patryka, że jestem 3 bab i go…

Upał…

Fakt – rok temu Run Adventure 3 dni biegałąm w temperaturach bardzo wysokich – ale to było latem, gdy organizm już się przyzwyczaił do takich wysokich temperatur.
A tu temperatra zaczynała mnie dobijać… albo zabijać powoli.
Kilka razy podczas biegu miałąm myśl by zejść… bo za gorąco, bo źle…
Ale był jeden motywator, który mi się w głowie pojawiał w takich wypadkach :NIE JESTEM CIENIAS – POTRAFIĘ WALCZYĆ (moja Ty Foczkowa – to mnie bardzo motywowało).
W wielu wypadkach nie chodzilo o walkę z „kimś” – a walkę ze sobą – z narastającą chęcią położenia się na trawie i leżania do słonka… odpoczynku.
Choć test charakteru miał rozpocząć się nad Dunajcem – mnie rozpoczał się zaraz za przełęczą Rozdziele. Oj – to pieprzone podejście – ale mi dało w dupę.
Rysiek P – dzięki za wsparcie podczas tego fragmentu:)

Fakt- trasa od rozdzielenia się biegów maratonu i Mnicha – jest fajna – ale po 50 km w nogach przy takiej temperaturze – ocena „fajności” trasy już jest trochę inna.
Wkurzałam się na to, że biegnę polanami – słonce grzało… a ja prosiłąm o śnieg, którego tak wczesniej nie chciałam. To właśnie ten śnieg mnie chłodził.
Ręcę, szyja, kark… wszystko musiałąm co kilkanaście minut wycierać śniegiem lub wodą – jak taką znalazłam.
Vyżne Ruzbahy… utkwiły mi w pamięci – bo przy trasie Mnicha był domek, gdze nocowaliśmy przed Visegrad Maratonem 2 lata temu.
Tyle, że wtedy miejscowość ta wydawałą mi się malutka…a w sobotę się dłużyła…rozciągała…
Nie pamiętam dokładnie – ale byłam na punkcie coś koło 13… atu jeden Pan mówi, że Piotrek Hercog wygrał – i że był na tym punkcie coś po 9. Piotrek – co Ty kurna bierzesz, że tą trasę w takim tempie pokonałeś?
A na punkcie miła niespodzianka… pojawił się Rafik. Z równym tempem podąrzał do mety.
I to dzięki niemu – dotrwałam do mety. To dzięki niemu wyszło jak wyszło – czyli nie starciłam 3 miejsca. Rafał potrafi utrzymać równe tempo – przy końcówce wcale nie zmęczony…
Rafik – dzięki:)
11169793_1092306887453171_6723890357634167335_n
To mnie dobiło – to podejście do ostatniego punktu odżywczego. Kurna jak to zobaczyłam – to pomyślałam, że Elizie i Kubie zachciewa się zabawy nad biednymi „kalekami”.
Kilka metrów ściany! Dokłądnie ściana! I rzucona lina by się wspiąć… dobzre, że moje kijki jeszce mnie trzymały wtedy:)

Ostatnie 11 km – to walka z mózgiem… kurde, miało być w dół – a tu co chwila do góry. Moje myśli: w dupie to mam i idę – nie biegnę – kurna chcę już piwo…
Sms: napisrdalaj…
No to się starałam napierdalać – ale to wcale nie było takie proste. Tak myślałam, że to nie jest proste. Ale gdy zobaczyłąm czwartą dziewczynę jakieś 300-400 metrów za mną – słowo „:napierdalać” nabrało nowego znaczenia. Tak – zaczęłam biec mocniej przy 92 km. Kurna i kto by pomyślał.
Meta…:):):) Piękne:):):)

I piwko na mecie – miodzio:):)
Foczkowa moja wręcza mi medal – a ja mówię, że pierdolę już ultra.

Ale to tylko na kilka minut taka myśl pojawiła mi się w głowie.
Za rok poprawiam wynik Mnicha o 2 godziny, bo trochę w tym roku jednak asekuracyjnie pobiegłam.
A co było fajne – że dalej nie jestem w stanie zrozumieć jak to się stało, że po przebiegnięciu prawie 100 km na drugi dzień spokojnie mogłam chodzić i próbowałam nawet biegać:):) Nie jest źle.

A najgorsze jest to, że już mnie nosi…
weekend majowy na trasie Noraftrail? Czemu nie:):)

553cc8a325d77_0651_l

553cc892cc724_0605_l

22421_525549070917647_4765522450353822857_n