Wczorajsza powtórka I odcinka Watahy… blisko… bardzo blisko…
Jeszcze wczoraj rano siedzieliśmy w Cisnej mając z okna przepiękny widok na góry pokryte mgłą o poranku – a wieczorem film, ukazujący ten sam widok:)
Bieszczady…. ogromne – najpiękniejsze jesienią, gdzie wśród kolorowych liści aż chce się biec, chce się iść w góry – chce się tam po prostu być…
Czwartek 09.10.2014 – przyjechaliśmy wieczorem, w sumie nawet dość szybko.
Droga przez Gołkowice – w końcu postanowiliśmy, że jednak nasze koty zostaną tam a nie pojadą z nami – dla bezpieczeństwa nas i mieszkańców hotelu.
Piwko wieczorne i spanie.
Piątek rozpoczęłyśmy z Anią i Marią od lekkiej przebieżki. W sumie niby ok.
Choć i wtedy czułam jeszcze zakwasy po Koszycach – ale przecież były jeszcze 2 dni – wtedy myślałam, że dam radę się zregenerować – ale głupio wtedy myślałam….bardzo głupio:(
Trochę drobnej pracy, rozstawianie namiotów biura zawodów, naszego namiotu Norafsportowego…
Cała ekipa powoli się zjeżdża… fajnie:_):)
Dzień przepiękny – nad Trampem w Cisnej słoneczko cały dzień….żyć się chce.
Sobota – pobudka o poranku. Trochę pracy w biurze zawodów, potem zmyknęliśmy do naszego namiotu rozkłądać towar. Zależało nam na tym, by dobrze ustawić rzeczy, dlatego, że pierwszy raz pokazywaliśmy prawie całą kolekcję Thoni Mara, nowej marki, którą jako pierwsi mamy w sklepie w Polsc:) Produkty fajne, dlatego warto je pokazać by luzie zobaczyli jaki to materiał, jaka jakość – a jedno i drugie fajne:)
Kosmiczna folia – nasza Foczka postanowił przetestować jak to działa – a wygląda to kosmicznie. Pomysł jednak jest zajebisty na zimne dni.
Z godziny na godzinę coraz więcej ludzi…Monia i Aleksandra.
Ukochane Ryki (mniam mniam mniam) i piwko Rzeźnik:):)
Niedziela.
Wczesna pobudka – przybiegłyśmy z Anią kilka minut przed startem. Wtedy jeszcze myślałam, że pobiegniemy razem. W prawdzie moje zakwasy odczuwałam wychodząc na 2 piętro w hotelu, ale stwierdziłam, że przecież jak się rozgrzeję to już nie będzie tak źle. Chyba moja naiwność jednak nie jest ograniczona:(
Ruszyłyśmy na spokojnie – i do 13 km było całkiem nieźle – ale to jeszcze nie były góry – lekki podbieg. Niestety pierwsze podejście i koniec. KONIEC. Moje mięśnie mówią NIE, mój mózg chce coś zrobić, ale chyba nie ma mocy nad ciałem. W głowie krew pulsuje na maksa.
Mówię Ani by biegłą sama, że ja nie dam rady, że nie mam mocy. I każdy kolejny krok w górę, to ból… mięśnie jakby nie dawały rady. Zakwaszone, spięte… zmęczone:(
Gdy w głowie zaczyna świtać myśl, by zejść z trasy – to już oznacza, że jest totalna klęska. A ta myśl zaświtała mi od razu jak tylko Ania zniknęła mi z oczu.
Wiedziałam, że nie dam rady. Ale postanowiłam, że do 26 km – czyli do kolejnego
punktu postaram się dotrwać tak by nie bylo to aż tak tragiczne.
Zbieg chyba jakoś mnie ożywił… myśl, że zaraz punkt odżywczy dodawała mocy…i ten TIGER od Foczki, który kilka minut wcześniej sobie nogę skręciła – BEZCENNY!
Budziłam się do życia – razem z moim ciałem… ale w przeciwieństwie do większości biegaczy – wiedziałam co mnie czeka kilka kilometrów dalej. Fakt – w maju widziałam tylko początek i to z samochodu, ale myślę, że było to wystarczające.
Biegnę – nie idę – to chyba coraz lepiej….
I tuż przed podejściem na Hyrlatą słyszę uskrzydlające słowa z usta Jacka:
„Faronka, a co Ty się opierdalasz wio do góry”….hm… hm…To przeż nie mogłam się opierdalać, a że pierwszy kilometr…podejścia pod Hyrlatą – to prawie ściana – więc zaczęła się wspinaczka…długa… nawet bym powiedziała bardzo długa.
Jak Foczka powiedział – tak go posłuchałąm i co godzinę jadłam jakieś tabletki z solami czy cholera wie co – i moja śmierć przy podejściu pod Hyrlatą – nawet zaczęła stawać się życiem..
Co było fajne, że oczywiście czułam zmęczenie i zmęczenie mięśni, ale czułam, że moje mięśnie w końcu zaczęły pracować, że nie jest tak źle jak przy pierwszym podejściu.
Trochę nie przemyślałam sprawy z piciem – nie napełniłam na 26 km bukłaka i w połowie Hyrlatej już mi brakło.Ale co tam…
Biegłam już równo -biegłam już z radością – nie bólem….
38 km – nasze chłopaki :):):) i cudownie działające piwko, które wypiłam …szybko:):)
OŻYŁAM:):):)
Okrąglik – nie był już dla mnie zmorą jak rok wcześniej – nawet się cieszyłam, że to tam będziemy kończyć… prawie tam…
Na ostatnim przed metą punkcie pomiaru byłam 200 – co w sumie nie jest źle i byłam i tak w pierwszej połówce biegu, ale bieg zakończyłam na 153 miesjcu i 16 miejscu wśród Pań:):)
Biorąc pod uwagę moją fatalną dyspozycję dnia, zakwasy z przed tygodnia i stanie cały dzień (w sobotę) sprzedając towar – uważam, że było całkiem nieźle…
Genralnie – lubię długo:) wtedy daję radę – jakoś:):)
Wielkie gratulacje dla Ani i Moni,które przebiegły swój pierwszy ultra – a Ania w dodatku na miejscu 7 wśród kobiet (6 gdyby nie głupie zachowanie 2 chłopaków). Ania – Monia – jesteście wielkie:):)
Oznaczenie trasy – nie było miesjca, żeby się zgubić, nie było takiej możliwości – oczywiscei Robert taką możliwość znalazł – ale on to potrafi:)
Co mnie wkurwiło – głupkowate teksty niektórych biegaczy. Że trasa za mało pofałdowana, że za dużo błota na końcu i się nie dało ścigać, że za ostre podejścia. LUDZIE – jak nie wiecie gdzie jedziecie i co chcecie robić – to kurna nie pieprzecie głupot.
Błoto – stanowi naturalną częśc biegów górskich – jak ktoś chce mieć czyściutkie buciki – to niech spada na bieżnię, lub na asfalt (ale tam trzeba uważać jak leje bo kałuże się robią, a służby miejskie tego nie sprzątają).
Jak za ostre podejścia – to zapraszamy na Noraftrail – u nas jest łagodniej.
Przede wszystkim, polecam wszystkim przd biegiem i przed zapisaniem się na jakikolwiek bieg górski zapoznanie się z trasą, profilem trasy – a jak go nie ma to wzięcie zwykłej mapy (bo takie coś jeszcze istnieje) i przeglądnięcie trasy biegu na mapie – a nie pieprzenie potem na mecie czy obsmarowywanie organizatorów biegów na Facebooku.
Ludzie – biegi górskie to nie przedszkole – trzeba uruchomić mózg – jak jest. Jak go nie ma to lepiej zostać na bieżni, ona sama prowadzi!!!!
Najnowsze komentarze