utworzone przez admin | wrz 14, 2014 | Relacje z biegów
Co mają w sobie małe biegi?
Mają w sobie świetną przyjazną atmosferę, tu biegacz czuje się częścią biegu, a nie tylko numerem startowym na liście startowej… tu jest klimat, tu się chce wracać.
Mały Pieniński Maraton – to właśnie taki bieg.
Przepiękna trasa wzdłóż Dunajca – prowadzi od Kupeli Cerveny Klastor (termy) 9 km w jedną stronę i powrót tą samą trasą. Trasa lekko pofałdowana, ale dla ścigaczy idealna na ściganie:)
13.09.2014 – zgodnie z prognozami pogody temperatura miała siegać ok 26 C i miało być słonecznie, a tymczasem Czerwony Klasztor przywitał nas mgłą, chłodem i na stert lekką mżawką.
Zgodnie z obietnicą Lacy – dostałam nr 1:)

Bieg planowałam przebiec spokojnie, gdyż czułam, że moje mięśnie po 66 km w Krynicy jeszcze nie są w najlepszym stanie.
Ale jak zobaczyłam, że na Słowację przyjechała ekipa Visegrad Maratonu wraz z moim wspaniałym zającem – wiedziałam, że lekko nie będzie:):)

Na bieg przyjechali również moi słowaccy przyjaciele z Maras Team:)


Oczywiście nie zabrakło i „świrów” z Beskit TV:):)
9:30 – start… lekka mżawka, ale zrobiło się jakoś duszno.
Robert: „to pobiegniemy tak lekko, rekreacyjnie”…aha…
Pierwsze kilometry jakoś spokojnie – z asfaltu skręciliśmy na trasę wzdłóż dunajca – przepięknie… część leci na maxa – my spokojnie, ale równym tempem.
3km…powoli wyprzedzamy… 5 km – dalej wyprzedzamy…
na 7 km ktoś z wracających już chłopaków mówi mi, że jestem 3 – to sobie myślę, no fajnie.
Jakby tak zostało – to rewelacja. Ale czy utrzymam tempo – bo nogi czuję konkretnie.
Ale głowa walczy – Robert „ciągnie” – oczywiście troszcząc sie, czy wszytsko ok.
9 km…. jestem 2 – biegnę za dziewczyną wygrywającą ok 30 km za nia…
Biegniemy równo…. na ok 10 km wyprzedziliśmy ją.. i teraz walka w głowie, by nie odpuścić…
11 km… tłumaczę sobie, że jeszcze tylko 7 km – to tyle co do mostu i z powrotem, czyli nie tak dużo. Oddech mam już coraz cieższy i czuję, że moje nogi, jakby przestawały mnie słuchać. I nie chodzi tu o ból czterogłowego czy łydki jak tydzień wcześniej, a ogólne wyczerpanie. Szybkie tempo, jakiego nie miałam od kwitenia daje w kość…
Dziewczyna za mną ciśnie… cały czas się trzyma ok 20-30 m za mną… ok 15 km – nogi już odmawiają posłuszeństa, ale Robert ile może to pomaga słowami. Dzięki niemu, mimo bardzo ciężkiego oddechu, totalnego wyczepania z jakiejkolwiek energii dobiegam do mety jako pierwsza baba:):)
Nr 1 jednak zobowiązuje;)
Gdybym biegła półmaraton – może bym dotrwała w tym tempie – jedno jest pewne – taki dystans biegałam najszybicej w swoim życiu, co było dla mnie szokiem – bo podobno po długich dystansach trzeba się pożądnie zregenerować by coś osiągnąć. Oczywiście nie był to świetny czas…ale dla mnie najlepszy:):):)
Na mecie padłam bez sił… biegenie beztlenowe jest ciężkie i meczy bardziej niż ultra – męczy inaczej. Ale adrenalina była wielka…
I ten bieg bardzo mi uświadomił – że to czy się dobrze pobiegnie – to zależy od wytrzymałości i przygotowania – oczywiscie, ale głowa i myślenie to chyba 3/4 sukcesu.
Wiem jedno, gdyby nie Robert – pewnie bym zwolniła, pewnie bym w końcówce nie miała sił utrzymać tą przewagę. Głowa, głowa, głowa… to, że walczysz z czasem, z kimś, że nie odpuszczasz… W Krynicy odpuściłam w momencie gdy pomyślałam czy zejść z trasy – to już była moja rezygnacja…
Cieszę się, że byłam w Pieninach – cieszę się, że spotkałam tam takich wspaniałych ludzi – i wiem, że za rok też tam będę:)

Milena:

Chłopaki z Bezeckiego Klubi Stara Lubovna


I oczywiście nowa kolekcja Newline pomogła, a dostępna będzie już za rok – przecież musiałam przetestowac:):)

www.norafsport.pl
utworzone przez admin | wrz 8, 2014 | Relacje z biegów
Piszę dziś – już na spokojnie- bo myślę, że gdybym wczoraj napisała ten tekst posypały by się nie tylko ostre słowa…ale dziś już emocje opadły… opadły też nerwy wczorajszego dnia, przedwczorajszego…
Piątek 05.09.2014.
Przyjeżdżamy do Krynicy – nastawieni zajebiście na cały Festiwal. Mamy wyznaczony czas, w którym mamy rozpakować towar na targi i spadać z deptaka by inni również mogli w tym czasie się wypakowac i przygotować. 8:15 jesteśmy na miejscu. A tu… tłum samochodów z 6 rano – rewelacja. Ok – trzymam nerwy – ale szlag mnie trafia, bo musze nosić towar z daleka co wcale nie jest łatwe, bo po prostu część wystawców zlałą sprawę. Ok niech będzie.
Dzień jakoś mija – trochę ludzi się przewija, ale nie są to tłumy – sprzedaż – no jakaś jest, ale żeby to była rewelacja…
Humor niby ok, ale biorąc pod uwagę zajebistą reklamę tragów i gwarantowaną super sprzedaż oczekiwałam jednak czegoś więcej.
Ok 21 odebrałam pakiet…
Pakiet startowy na bieg 100 km ultra – koszulka bawełniana męska S – worek, koszulka (polietsrowa szjsowa nie wiadomo jakiego kroju – techniczną to bym jej napewno nie nazwała) – rozmiar męski L/XL. Nie wiem o co chodzi tym organizatorom, czy sobie myślą, że ktoś w tym badziewiu będzie chodził? W tym czymś, co jest nazwane koszulką Festiwalu można się po prostu utopić.
Po co robić koszulki szajsowe i dawać wielkie rozmiary?
Może lepiej by było dać butelkę izotoniku i batona zamiast tego?
Czy PZU taki szajs zasponsorowało i wielki Festiwal Biegowy postanowił to coś dorzucić do swojego pakietu? PORAŻKA
Ale nic – w koszulce bawełnianej spałam… a drugą … nie wiem…
Trzeci dzień targów – niedziela 07.09.2014- totalna porażka komunikacyjno-organizacyjna.
Wyjazd (jak było napisane na identyfikatorach) od 17. Ok – to dlaczego nie można było wjechać? Jak się okazało podsłuchując szefa ochrony – jak Berdychowski się komuś zgodzi i zadzwoni – to ten może. Powiem szczerze – pieprzę takie targi, gdzie w chu… robią ludzi.
Wyjazd z targów to wyjazd z targów a nie wjazd samochodem by się zapakowac. I co znaczy, że są wyjątki jak Berdychowski zadzwoni???
Nich sobie w taki razie P. Berdychowski w następnym roku sam przyjeżdza na targi, bo kilku wystawców ( albo nawet kilkunastu) się mega wkurwiło na zaistniałą sytuację.
Naprawdę – cholrnie się cieszyłam że o 18;15 w końcu udało mi się stamtąd wyjechać.
I jedno wiem – za rok Festiwalu Biegowego dla mnie nie będzie!
A jeżeli chodzi o sam bieg:
Start godzi 3:00
Wszysko fajnie – ale puszczenie takiej ilosci ludzi na tak wąski początek trasy -nie jest dobrym pomysłem.
Logiczne, że biegacze, którzy mają zamiar przebiec 100 km będą biec wolno by oszczędzać siły. A tu po 3-4 km – słychać: lewa wolna, prawa wolna – nadbiegają „sprinterzy” z 66 i 36.
I jedni nie mogą biec spokojnie i drudzy się stresują bo chcą szybciej.
Podejscie pod Jaworzyne – to był jeden wielki korek.
Dla mnie sam początek biegu był ok – pobiegłam wolno, szłam sporo – bo pierwszy raz miałam zamiar pokonać trasę 100 km.
Wolno zbiegałam w nocy, gdyż czołówka jednak nie do końca jest w stanie w nocy oświetlić ziemię, a moja kostka wymaga jednak uwagi.
Za Jaworzyną zaczęło świtać i zrobiło się pięknie. Widoki z Cyrli niesamowite:

Biegliśmy w trójkę. Młody i Mirek.

Chłopaki zostali w Rytrze a ja ciupałam dalej.
Od mostu w Rytrze przez do Perły i potem jakiś czas razem z naszym wspaniałym budowniczym trasy – Jarkiem.
Ale jego doświadczenie i przebyte km nawet w szybkim chodzie pod górę pokazały jego moc.
Od Jaworzyny marzyłam o koli. Albo piwku. Cokolwiek zimnego gazowanego. Miałam takiego smaka, że musiałam coś wypić. Ale dopiero na Przehybie mogłam zrealizować swoje pragnienie.
Przehyba – moja ukochana góra dała mi popalić. Tak nie zmaltretowała mnie jeszcze nidgy. Szlak niebieski z Rytra jest według mnie najtrudniejszym szlakiem na Przehybę.
Wyprółam się z sił tam całkowicie.
Radziejowa nie była taka zła – ale zbiegi już wtedy były dla mnie tragiczne – mięśnie czterogłowe aż się paliły… Radziejową zbiegłam, z Wielkiego Rogacza również.
Glebę zaliczyłam dopiero przy zbiegu na Eliaszówkę. Oj gleba totalna – ale to chyba już standard.
Już wtedy zaświtało mi w głowie, że kurde chyba nie mój dzień, męcze się, chyba nie dam rady – a może dam radę – przcież nie jestem cienias- dużo biegałąm, sporo się przygotowywałam – wytrzymam- ciało mówi jedno, mózg drugie. Mózg głupieje – w dodatku, jak się okazało po biegu – źle obliczyłam czas do limitu – machnęłam się o godzine.
Postanowiłam zejść w Piwnicznej na 66 km – bo myślałam, że będe ok 30 min przed limitem, a przy nienajlepszym stanie moich mieśni- mogę mieć później problem więc po co się dorypać.
A okazało się, że miałam jeszcz dodatkową godzinę…
Niemniej jednak cieszę się, że zeszłąm z trasy – bo burza, któ¶a dorwałą ultrasów na Wierchomli nie była łaskawa – i szczęście, że nic się nikomu nie stało.
Tak – jestem panikarą, cholernie boję się burz, a krzyrze od nagłej śmierci na trasie jeszcze mnie w tym utwierdziły. Kilka osób tam zginęło i lekceważnie burzy w górach nawet tych mniejszych to głupota.
Piwko na mecie ( nie swojej) – to było to. Autobus szybko podjechał i w ciągu godziny byłam z powrotem na stoisku.
A to atrakcja na trasie;)

utworzone przez admin | sie 4, 2014 | Relacje z biegów
Karkonosze…piękne góry… cudne widoki…
Ale czy Karkonosze to fajne miejsce do biegania? Może i tak, jednak chyba nie dla mnie.
Pierwszego kopa w Karkonoszach dostałam już na Chojnik Maratonie, ale wtedy stwierdziłam – zła dyspozycja dnia, zmęczenie, wychłodzenie przez spanie w namiocie… tak sobie tłumaczyłam to, że po prostu nie mogę biegać w tych górach.
Ale gdy wystartowałam w sobotę 02.08.2014 – już na początku -coś było nie tak… po pierwsze nie chciało mi się cholernie – dawno nie miałam takiego nastroju przed startem – czy to zmęczenie drogą czy zmęczenie ciągłymi wyjazdami na biegi czy w końcu samym bieganiem – nie mam pojęcia. Wydawało mi się, że po Run Adventure zregenerowałam się odpowiednio i przecież i w tygodniue na Ćwilinie byłam i biegło się super…nie wiem.

Nocka w namiocie w lesie przy strumieniu strumyka – super… piwko na noc – standard…
Poranek ciepły, kawka, śniadanie… szybkie ubranie pieknych jaskrawych skarpet kompresyjnych Newline – musi się przecież strój ładnie wyróżniać:)
Na starcie już Asia z Rafałem, Robert – skupiony, bo przecież będzie walczył, Ewka gdzieś tam jeszcze się przebiera…
A mi się nie chce, nie czuję nastroju, nie czuję tego, że zaraz będę biegła – po prostu cholernie mi się nie chce.
Ale nic… start… poleciałam… mięśnie niby ok, choć już od początku czułam, że jakieś nieświeże. Nie niosły dobrze- więc postanowiłam na spokojnie jak na pierwszej części Runa Adventure.
Biegnę sobie biegnę – ok 18 km – widzę, jak chłopaki już wracają… niezły czas – Robert na 3 pozycji – idzie naprzód, ale wygląda już na bardzo zmęczonego:)

Upał powoli daje się we znaki i jemu również – ale walczy i to walczy mocno… chyba tego mi brakuje – wiary w to, że można czasem powalczyć… ja za szybko odpuszczam…
Ale biegnę/ idę dalej… Ewka wraca… fajnie – widać w niej taką mega energie, leci sobie jak na krótki wypad…jest niesamowita- ta energia:):)
Biegnę dalej… i nagle…na płaski – prawie – no ta trasa z tymi kamieniami- nie była zbyt normalna… GLEBA NA CAŁEGO, GLEBA WSZECHCZASÓW…padłam na 2 kolana całym ciałem – i dobrze, że zdążyłam się jednak tą ręką podeprzeć, bo pewnie inaczej bym w tym momencie musiała skończyć ten bieg. Ale upadek był tak bolący, że nie byłam w stanie się sama pozbierać. I w tym momencie dziękuję tym dwóm chłopakom co mnie zebrali ze środka ścieżki i pomogli siąść w cieniu. Sama bym nie dała rady, bo już miałam płytki oddech i ciemno przed oczami… i w głowie totalny mętlik, totalny – iść dalej – bo biec to pewnie bym nie dała rady, czy zostać i tylko dojść do GOPRu – czu może jednak dam radę wspiąć się na tą Śnieżkę? Myśli biegły a ja powoli na kucąco odzywskiwałam możliwość normalnego oddychania… trochę czasu zajęło aż wstałam i spróbowałam iść.
Muszę przyznać, że biegacze na trasie zachowywali się super – bo wielu z nich podchodziło i pytało się czy pomóc – szacun za to!!!
Ręka boli, noga boli – kolano obdarte – skurcz w lewej nodze… generalnie „żyję” 🙂
Mniej życia było we mnie jak zaczęło się podejście na Śnieżkę… przy takim stanie ogranizmu – obtłuczonego, i z płytkim oddechem – to było gorsze od Mount Blanca ( tam mi się szło zajebiście). Do tego z kolana trochę krwi poszło – a że mi jeszcze gorzej się robi, jak krew widzę – to byłam jak z waty…
Ale dotarłam do 40 km – ostatnie podejścia na spokojnie, wolnym krokiem, bo w sumie – chciałam tylko skońćzyć, nie poddać się… ożyłam na zbiegu- wyprzedziłam z 10 osób… bo wiedziałąm, im szybciej w tym upale dopiegnę, tym szybciej zimne piwo będzie moje!
Maraton Karkonoski – dorypał mnie jeszcze tym, że punkty żywnościoe po protsu były tragiczne – wzięłam batona – ale to za mało było. Dobiegłam maraton – w połowie stawki – a już w połowie dystansu brakło izotoników, na ostatni punkcie nie było nawet kawałka bananu. To był Ultramaraton – a co z resztą zawodników, tycmi, którzy biegi po mnie? wodę im tylko organizatorzy zafundowali? Za taką kasę wpisowego? Izotonik 1 l na osobe – to koszy góra 3 zł!!!
Jest to dla mnie ważny znak – by na Noraftrail – izotoników nie brakło – i by były przekąśki na punktach żywieniowych z zapasem, by Ci co biegną ostatni również mogli coś skrobnąć.
Generalnie Karkonosze – jak miejsce biegów dla mnie już nie istnieją…
A tak poza tym – pięknie bobiegł Robert Faron – (Norafsport) – zajmując 3 miejsce:):)
utworzone przez admin | lip 21, 2014 | Relacje z biegów
Żar, żar, żar… i to nie o górze tu mowa, ale o pogodzie, która dała w kość podczas Run Adventure…ale od początku.
Cała impreza rozpoczęła się w czwartek 17.07.2014 – odbiór pakietów – przepatrzenie map.
Postanowiłam nie zostawać na odprawę, gdyż byłam jakoś dziwnie zmęczona i oczy same się zamykały. Pojechałam zatem spać, by nabrać sił na pierwszy etap 3-dniowego „wyściugu” .
Pobudka o 6:30 – pogoda piękna – i już ciepło.
Szybka kawka (parzonka obowiązkowo przed zawodami), śniadanie i jazda na Zaolzie.
Kilku wariatów już tam było – bo chyba inaczej nie można powiedzieć o ludziach, którzy z własnej woli, przy mega upale biegają sobie 3 dni po górach robiąc tym samym 110 km.
To część wariatów z trasy Trophy – byli jeszcze i wariaci z trasy (ogólna liczba km 80) Challenge.
Taki typ biegu został rozegrany w Polsce pierwszy raz. I mimo, że w tym roku nie było bardzo dużo ludzi ( w tym samym czasie trwał Festiwal Dolnośląski) – to z pewnością na tą imprezę wkrótce przybędą tłumy – dlatego jakoś bardzoe się cieszę, że byłam na tej pierwszej, w sumie kameralnej edycji, gdzie było na prawdę czadowo!!!
I etap – 
Nie brałam wcześniej udziału w takich biegach, nawet nie robiłam nigdy treningu – 2-3 dni po górach z takimi długimi trasami. Ciężko było zacząć, normalnie, czy wolniej – jedno było pewne. Było za gorąco na to, by szaleć (szaleć, jak na moje możliwości, oczywiście).
Postanowiłam wystartować wolno i biec na nie za wysokim tętnie. Po drodze doczepiłam się jak pasożyt do Lucyny i Łukasza – i biegliśmy razem do końca. Było dziwnie – bo nie miałam żadnego kryzysu. Trasa fajna, choć końcówka już mi się dłużyła. Stożek mineliśmy – nawet nie zauważąjąc go:(:( Dopiero tabliczka nieco dalej z informacją, że na Stożek godzina marszu uświadomiła nam ten wlaśnie fakt – Stożek był za nami.
Trasy Trophy I Challenge – rodzielały się w pewnym momencie, by przy końcówce znowu się połączyć.
Gdyby nie jedno oznaczenie na samym początku trasy – przy skręcie w prawo ( nauka na przyszłość przy znakowaniu do Noraftrail) to można powiedzieć, że trasy były świetnie oznaczone. Nie miałam pojęcia gdzie biegnę, a nigdy się nie zgubiłam – to fajne:)
Pierwszy dzień zakończyłam jako 4 z kobiet, co było dla mnie miłą niespodzianką, bo biegłam bardzo spokojnie nie licząc na to, że będę tak wysoko:):)
Po biegu – posłuchałam „trenera” swojego – czyli poszłam spać (przynajmniej próbowałam spać), a pod wieczór na rozruszanie mięśni spacer ( miał być marsz – ale wyszedł spacer). I snu ciąg dlaszy:) Oczywiście jeden browiec na nawodnienie:):)
Etap II
Tu już było ciężej – pobudka o 4:30, wyjazd autokaru na start o godz.6.
Temperatura miała być wyższa niż dzień wcześniej ( gdzie na szczęście było sporo chmur i troszkę wiatru). Trasa rozpoczęła się kilkukilometrowym podejściem na Rajczę – oj nie było łatwo – ale spokojnie powoli w równym tempie wchodziłąm an górę.
Zbiegi wychodziły mi o dziwo dobrze – dużo na nich nadrabiałąm. Mimo, że kostka dalej nie jest stabilna, otejpowałam ją i może to też pomogło, że nic się z nią nie stało.
Było cholernie gorąco i dlatego niezwykle ważna okazała się pomoc na trasie – czyli Laco Sventek z wodą do chłodzenia-

tego brakowało ze strony organizatora- kilka punktów z wodą by się po łepetynie polać, po karku, bo przy takiej pogodzie chłodzenie jest konieczne by nie zejść z udarem słonecznym (świetnie to było zorganizowane na Visegrad Maratonie, gdzie temperatura była podobna, a punkty z wodą do polewania i picia były dość często)

Biegnę, idę

– wyprzedzam innych, inni mnie wyprzedzają… i tak końcówkę miałam dość dobrą – docieram pędem na metę – 5 minut po pierwszej dziewczynie, a 2 minuty po drugiej – czyli całkiem fajnie – to motywuje – nawet bardzo motywuje, w końcu…DOPIERO SIĘ ROZKRĘCAM!!!!:)


Wieczorny scenariusz jak dzień wcześniej. Do tego dochodzi masaż maścią Harrar.
I dużo, dużo snu… wieczorem w sobotę byłam pewna – że niedziala bo sobotnim biegu będzie dla mnie totalnym zgonem – i wychodziłam z założenie – że, głównym celem będzie przeżyć i zakończyć bieg. Tak bylo w sobotę wieczorem, na trasie w niedzielę jednak to podejście się zmieniło:)
Etap III
Jadąc na start usłyszałam w radio, że już od rana temperatura na południowym wchodzie Polski będzie się wahała w okolicach 29-32C…. super… prawie bezchmurnie… czad – a tu trasa najbardziej wyeksponowana, z tylko nielicznymi fragmentami biegu po lesie, gdzie można schować się w cieniu. No to przerażenie miałam jeszcze większe. Tym razem czapeczka z daszkiem obowiązkowo.
Jedyną pozytywną rzeczą na starcie był fakt, że moje mięśnie o dziwo były w lepszym stanie niż w piątek na starcie I etapu – w ogóle nie czułam jakbym miała już w nogach 70 km przebiegnięte w tak ciężkich warunkach pogodowych – super:):)
Biegnę, biegnę – trochę ludzi wyprzedziłam, wyprzedziłam koło 8 km Agnieszkę, która w I i II etapie była na I miejscu – biegnie mi się dobrze. Problem był tylko na kilku kamienistych zbiegach, gdzie niestety w cholerę czasu straciłam, bojąc się o tą marną kostkę, która sobie tam w czasie biegu lekko przeskakiwała( ale nie przekręciła się na szczęście).
Biegnę, biegnę… przede mną nikogo nie ma, za mną nikogo nie ma. Ostatnie 20 km – to 2-3 biegaczy, z którymi się mijałam, głównie pod koniec. Dziwnie tak biec w tej części, gdzie są szybsi. Jakoś tak pusto było – musiałam bardziej skupiac się na tym, by nie zabłądzić, ale wstążki były tak widoczne, że nie dało się ich nie zauważyć 🙂
Od ok 20 km poczułam, że mogę ten etap wygrać, że mam siły, tylko zbiegi kamieniste mogą trochę mi przeszkodzić. Naszczęście nie było ich w 2 części niedzielnego biegu wiele.
Może się wydawać śmieszne, że po prawie 38 km dowala totalnie, prawie zabija płaski kawałek asfaltu – ale tak było. Ostatnie kilometry w górze chłodził rozgrzane ciało lekki wiatr, potem pomagał cień w leskie – a tu ostatni fragment przez mega nagrzany asfalt, który daje cholernie popalić, dobija psychicznie, ale wiedziałam, ze to moja jedyna szansa, że muszę biec, nie mogę iść – bo tylko wtedy uda się to wygrać. Adrenalina była chyba niesamowicie wysoka – bo jakoś się udało, i po 4 godzinach, 29 minutach i 54 sekundach – cholernie szczęśliwa – bo w końcu udało się wygrać taki bieg, i to w takich warunkach – docieram na metę.

Do tego, dzięki sporej przewadze – w klasyfikacji open ( z 3 etapów) – byłam na miejscu 2 wśród kobiet:):) Zajebiście cieszy:)



utworzone przez admin | lip 6, 2014 | Relacje z biegów
05.07.2014 to był zajebisty dzień dla naszej drużyny Norafsport.
Ewa Majer i Robert Faron wygrali Maraton Gór Stołowych.
Są na prawdę mocni- i mam nadzieję, że coś się od nich nauczymy.
A to co warto na samym początku to chyba walka:)




utworzone przez admin | cze 24, 2014 | Relacje z biegów
W tym roku Bieg Rzeźnika rozpoczęliśmy wyjątkowo wcześnie.
Już we wtorek 17.09 bylismy w Bieszczadach.
Tym razem – nie tylko mieliśmy biegać w czasie tych pięknych dni, ale również trochę pracowaliśmy. Gdy przyjechaliśmy na Orlik zastaliśmy tam tylko dzieciaki, które właśnie miały lekcje w-f. Jednak już po króŧkim czasie dołączyła do nas „Ciotka” Marta i cześć „Rzeźnickiej ekipy”.
Najpierw akcja – płoty, bramy…

Potem Orlik…Pan Prezes mysli …

Do czwartku jakoś zleciało – i 19.06 z samego rana przygotowalismy nasze stoisko sprzedażowe.

I ruszyło biuro zawodów a w raz z nimi tłum biegaczy na Orliku.
Cały dzień stania przy stoisku, pokazywania. To męczące – ale miłe:)
Ale biegacze potrafią i dać w kość, i mimo woli i chęcia bycia uprzejmym – nerwy po prostu puszczają. Puszczają wtedy gdy kilka osób naraz zapytuje po raz kolejny czy jednak bluzy Rzeźnickie są dokupienia, mimo, że już kilka razy dostali odpowiedź, że jak zostanie to będą. Nie ma to znaczenia – kolejne pytania – a może jednak są, może gdzieś odłożone i nie zwracają uwagi, że my obsługujemy innych w tym momencie – bo „ON” biegacz jest najważniejszy. Kilka osób po prostu mnie rozbroiło brakiem jakiejkolwiek kultury…ale nic…
Piwko Rzeźnickie – trochę dało znieczulicy na takie zachowanie – a wspaniała ekipa Rzeźnicka i BBLowska dała energii do pracy.
A już przy wspaniałej muzyce Jan Gałach Band… rozpłynęłam się:)
https://www.youtube.com/watch?v=kd-2G1sjp9Y
Ale nic… noc nadciąga trzeba było się położyć i spać – bo po 1 w nocy pobudka.
Zmęczona po całym dniu nie mogłam usnąć – chyba trochę za głośno jak dla mnie.
Więc wyszło, ze spałam tylko godzinę. W nocy zimno – ale adrenalinka już jest.
Pobudka 1:10 – kanapka, kawka i do autobusów – trochę się pogrzać.
A w Komańczy – nasza kochana Kinia już na posterunku. I po chwili cała reszta.
Nawet Wojtek z Maćkiem się odnaleźli w tym dzikim tłumie.
Odliczanie – start….
Taktyka jest – pierwsze kilometry można na spokojnie biec, bo to asfalt i szutr – później już delikatnie.
20 km – widzę, że Młody coś wolno wchodzi po górę – jakby to spacer niedzielny było – więc się trochę wkurzam i go opieprzam… i po kilku minutach dostaję za swoje.
Kostka po 2 tygodniach stabilizacji ( w miarę) się znowu skręca/czy przekręca. Boli jak cholera. Ciemno przed oczami, więc by nie zemdleć – musiałąm kucnąć i porzeczekać trochę. Wstaję i staram się jakość iść – ale boli… ale sobie myślę, że przecież mam plasterki przeciwbólowe – ale już samo rozwiązanie sznurówki i wyciągnięcie nogi będzie bolało- decyzja = rozchodzę! I tak pomału, przeszłam do truchtu, przy zbiegach bardzo bardzo wolno …. i … po kolejnych kilku kilometrach – kostka rzekręca się drugi raz 🙁
Tym razem ból był tak masakryczny, że musiałąm od razu usiąść. Głowa w dół – i chwila przeczekania. W całej tej sytuacji wcale nie najgorszy był ból kostki, a świadomość, że zaraz stracę przytomność i nie wiadomo co będzie dalej.
Czuję, że dobrze nie jest – że jest problem z położeniem stopy na podłożu nie mówiąc o tym by biec. Ale człowiek głupi nigdy nie mądrzeje… przygotowałam „zmrażacz” przy plecaku i co? Oczywiście, zapomniałam – a tak zawsze byłoby trochę lżej.
Tym razem trzeba buta ściągnąć i okleić plastrami. Do tego przeciwból (niebieskie cudeńko)
I po kilku minutach mogę iść, po kilkunastu biegnę- skupiając się na maxa na podłożu.
Dobiegamy do Cisnej… Darek z HiGeen ratuje mnie mao maścią, obsługa służb medycznych – mrozi i bandażuje a ja sobie z nerwów wypalam papierosa…
W Cisnej spotykamy Bożenę, która też nie miała lekko. Kolano rozwalone, okrawawione…
Ale walka jest – więc biegniemy dalej. Stopniowo zanika ból kostki – to chyba przez atak przeciwbóli z każdej strony. Mogę szybciej.
Do Smereka ile sił w nogach ( a nie było ich jakoś dużo) po bułki.
I tu energi dodają nam nasi uśmiechnięci chłopcy, a przede wszystkim Marek z Mikołajem:)

Młody po dwóch bułkach nabiera sił i możemy rozpocząć akcję ” długie podchodzenie” na Wetlinską:).Spotykamy naszych kochanych Marasków i Gezjów:)
W sumie jest całkiem nieźle – humor mi się poprawił, ożyłam trochę – i postanowiliśmy już na szczycie, że przecież musimy poprawić czas i mimi, że nie od początku zaatakujemy.
Zbieg z Wetlińskiej jakoś nam poszedł. Było dość szybko, ale w miarę ostrożnie – tak by oszczędzać kostkę. Tu kijki odegrały ogromną rolę – bez nich pewnie kostka by cierpiała jeszcze wiecej. Przy Berhah – Mirek nas ratuje cudownym chmielowym napojem izotonicznym – i kurna, moc lepsza niż na starcie. Atakujemy Caryńską – do połowy biegiem, jest energia, jest siła psychiczna…. wyprzedzamy kolejne pary…
O i jest…. Caryńska- przepiękna – ale niestety nie ma czasu na widoki – trzeba patrzeć pod nogi bardzo uważnie…
Mijamy się z Mirkiem Madejem – i tak już przez kilka kilometrów mijamy się co chwila.
Altanka – czyli zostało z jakieś 2 km…. zbiegamy jeszcze szybciej – jest moc – za 2 km będzie Ciotka na mecie, piwo na mecie… będzie moc!!!
Już ostatnie metry….i jest!!!!
Medal od Ciotki, piwko w ręce… i cudowny, przepyszny makaron z Brzeziniaka…

A wieczorem koncerty i wspaniała zabawa:)
Sobota… :):):) Chyba tyle wystarczy!
Oczywiście nie mogę tu nie wspomnieć o biegu zwanym Mila Piwną.
Mimo złej pogody – zabawa była przednia i atmosfera świetna.
OTK RZEŹNIK – KOCHAM WAS WSZYSTKICH!!!!!!!

Najnowsze komentarze