W dzień gdy najsilniejsza światała moc – ta góra się ukryła bo jest Sową…do tego Wielką Sową:)
Bieg na Wielką Sowę – mój pierwszy poważny bieg w stylu alpejskim.
Trasa – całkiem łatwa – i może gdybym nauoczna doświadczenie z przed tygodnia przeczytała i regulamin i zobaczyła profil trasy – to pewnie i wynik byłby trochę lepszy.
A tu wystartowałam sobie na końcu stawki, która z resztą też nie bła wielka.
Powoli, powolutku – bo przecież prawie 10 km w górę… tak myślałam…
Więc aby oszczędzić organizm (ostatni antybiotyk miałam zażyć wieczorem – więc trochę się balam biec na wysokich obrotach) rozpoczęłam bardzo wolno – 3 km wolno…. 4 wolno…
a tu zaczynają się zbiegi… no trochę zgłupiałam – bo do tej pory żyłam w przekonaniu, że biegi w stylu alpejskim – to takie, w których trasa prowadzi tylko w gorę.
No to sobie zbiegam – równie powoli – bo trzeba zobaczyć jak kostka się spisuje po skręceniu z przed tygodnia – ale było całkiem nieźle więc trochę przyspieszyłam.
Ostatnie kilometry – to w sumie teren praktycznie płaski i tylko ostatnie 500-600 metrów na koniec to podbieg – nawet nie taki stromy – do mety.
Podobało mi się bardzo – nie zmęczyłam się – bo taktyka była na bieg 9,5 km pod górę.
A, że stając na mecie wiedziałam, że jak dokończę bieg będę druga – bo tylko 2 kobiety były – w tym ultraszybka Dominika – więc bieg na spokojnie dawał dużo radości.
Pewnie wrócę tam za rok – mocniejsza…
Najnowsze komentarze