Perun…brzmi bardzo mitologicznie… mistycznie…
Sobotni wyjazd na maraton (Mistrzostwa Czech w biegach górskich) od początku był z wtopami, i ledo co zdążyliśmy z Lacą na rejestrację – ale się udało.
Pogoda…fatalna: zimno, mżawka – generalnie odniechciało mi się startu.
I tak na prawdę na starcie byłam tylko dzięki Ewie Majer, która stwierdziła bym potraktowała to treningowo. I takie podejcie miałam przez cały bieg (biego/marszo/doczołgiwanie się)
Start został o kilkanaście minut przesynięty…. standardowe odliczanie i ruszamy.
Wystartowałam sobie spokojnie w środku stawki. I zaczął się podbieg… najpierw spokojny by po kilkuset metrach przed naszymi oczami mogła wyłonić się prawdziwa „ściana” – czyli trasa wyciągu narciarskiego.
SZCZĘŚLIWI CI CO KIJKI MIELI!!!! Podejscie ok 2 km – kto wbiegł dla tego pełny szacun.
Połowę tego podbiegu „wytruchtałam” spokojnie, wolno, ale niestety mieśnie jeszcze nie tak mocny by starać się o więcej.
Zbiegi śliskie – na pierwszym błotnym zbiegu przy strumyku – pierwsza gleba zaliczona.
Chciałam ominąć kamienie i przeskoczyć przez strumyk po liściach… ale pod liściami była galąź i wjechałąm do strumienia. Ciężko było wtsać ale koledzy biegnący obok pomogli, za co im dziękuję bardzo:) Upadek bolał, ale adrenalinka była…
Kolejne podbiegi/podejścia troszkę łatwiejsze – do 14 km – gdzie trzeba było wbiec/podejsć pod kolejny odcinek innej trasy narciarskiej ( od wczoraj lubię ośle łączki – są przynajmniej łągodne). Masakra, hardcore…. generalnie mam dość.
Ale w mojej głowie myśli wariują… – przecież mnie to nie zabije = wzmocni = lepszy trening do przyszłorocznego Rzeźnika. Walczę – nie o pozycję, a o to by się nie poddawać.
Od 7 km nie wyprzedziła mnie żadna dziewczyna – co jest fajne, za to ja wzięłam 4.:):)
30km – ostatnia góra… jakoś się wtaczam na nią, ale wolno. Padający deszcz strasznie wychładza ciało. Nie byłam już w stanie zginać palcami. Ubrałam rękawiczki – co też nie było łatwe, bo palce się już nie zginały.
Na podejściu padł mi zegarek – więc nie wiem ile jeszcze, jaki czas…. nic nie wiem….
Zbieg – ostatni zbieg ….niby fajnie, ale mięśnie już nie trzymają ciała…. czterogłowy w stanie krytycznym…. i jest poślizg na samym dole i kolejny raz błotko zaliczone.
Ale nic wstaję – jeszcze 6 km i będzie to wymarzone piwo….piwo…. marzę tylko o tym i czymś do jedzenia i spanie…
Ale te 6 km podbiegu to jak 20 km. W głowie już szumi – dasz radę, ale ja nie daję rady…
Minęło mnie kilka osób, ale inni też już umierają na ostatnim podbiegu.
I jest- tabliczka – 1,5 km do Javorowej Chaty – zbawienie, blisko…. tylko że w tych warunkach – to cholernie daleko, wieje bardzo, organizm wychłodzony.
Resztki sił – i idziemy z kolegą co też już nie może…
Po drodze wyprzedziłam jeszcze jedną dziewczynę…. i meta, która wyłania się z mgły.
Upragniona meta od 20 km:)
A w środku ciepełko, piwko i jedzonko….
I wydawałoby się – prawie raj….ale po przebraniu, najedzeniu – trzeba zejść do auta – 2 km po stoku – gdzie wbiegaliśmy na początku….porażka…
Organizacyjnie – Perun bardzo fajnie wypadł. Trasa super oznakowana.
Ale trasa cholernie ciężka – zresztą jak ktoś chce to poniżej profil trasy.
Dla mnie wszyscy co ukończyli ten bieg w limicie (8,5h) – to na prawdę wielcy ludzie:)
Jedno co mnie wkurzyło- to faceci, którzy nie umieją używać kijków. Zbiegający po ścieżkach i drogach środkiem z wymachującymi kiljkami, i nie ominiesz ich obok, bo a nuż Cię tym kijkiem zahaczy. Porażka – chcesz gocia ominąć na zbiegu, bo tu akurat biegło mi się fajnie, a tu taki cwaniaczke z kijkami po pokach Ci drogę zgradzają….oj byłam tam zła w niektórych momentach, ale wstrzymałam się by paru takim cwaniaczkom nie puścić komentarza. Może kiedyś się nauczą, że nie trzeba z kijków robić pługu i trzymać je pod skosem by inni się z łatwością wbili.
Foto (z FB Perun Maratonu – Marcin Kamiński)
Najnowsze komentarze