Perun…brzmi bardzo mitologicznie… mistycznie…

logo Perun barva

Sobotni wyjazd na maraton (Mistrzostwa Czech w biegach górskich) od początku był z wtopami, i ledo co zdążyliśmy z Lacą na rejestrację – ale się udało.

Pogoda…fatalna: zimno, mżawka – generalnie odniechciało mi się startu.

I tak na prawdę na starcie byłam tylko dzięki Ewie Majer, która stwierdziła bym potraktowała to treningowo. I  takie podejcie miałam przez cały bieg (biego/marszo/doczołgiwanie się)

Start został o kilkanaście minut przesynięty…. standardowe odliczanie i ruszamy.

Wystartowałam sobie spokojnie w środku stawki. I zaczął się podbieg… najpierw spokojny by po kilkuset metrach przed naszymi oczami mogła wyłonić się prawdziwa „ściana” – czyli trasa wyciągu narciarskiego.

SZCZĘŚLIWI CI CO KIJKI MIELI!!!! Podejscie ok 2 km – kto wbiegł dla tego pełny szacun.

 

10269530_10202434429276209_5712326262085169295_n

Połowę tego podbiegu „wytruchtałam” spokojnie, wolno, ale niestety mieśnie jeszcze nie tak mocny by starać się o więcej.

Zbiegi śliskie – na pierwszym błotnym zbiegu przy strumyku  – pierwsza gleba zaliczona.

Chciałam ominąć kamienie i przeskoczyć przez strumyk po liściach… ale pod liściami była galąź i wjechałąm do strumienia. Ciężko było wtsać ale koledzy biegnący obok pomogli, za co im dziękuję bardzo:) Upadek bolał, ale adrenalinka była…

Kolejne podbiegi/podejścia  troszkę łatwiejsze – do 14 km – gdzie trzeba było wbiec/podejsć pod kolejny odcinek innej trasy narciarskiej ( od wczoraj lubię ośle łączki – są przynajmniej łągodne). Masakra, hardcore…. generalnie mam dość.

Ale w mojej głowie myśli wariują… – przecież mnie to nie zabije = wzmocni = lepszy trening do przyszłorocznego Rzeźnika. Walczę – nie o pozycję, a o  to by się nie poddawać.

Od 7 km nie wyprzedziła mnie żadna dziewczyna – co jest fajne, za to ja wzięłam 4.:):)

30km – ostatnia góra… jakoś się wtaczam na nią, ale wolno. Padający deszcz strasznie wychładza ciało. Nie byłam już  w stanie zginać palcami. Ubrałam rękawiczki – co też nie było łatwe, bo palce się już nie zginały.

Na podejściu padł mi zegarek – więc nie wiem ile jeszcze, jaki czas…. nic nie wiem….

Zbieg – ostatni zbieg ….niby fajnie, ale mięśnie już nie trzymają ciała…. czterogłowy w stanie krytycznym…. i jest poślizg na samym dole i kolejny raz błotko zaliczone.

Ale nic wstaję – jeszcze 6 km i będzie to wymarzone piwo….piwo…. marzę tylko o tym i czymś do jedzenia i spanie…

Ale te 6 km podbiegu to jak 20 km. W głowie już szumi – dasz radę, ale ja nie daję rady…

Minęło mnie kilka osób, ale inni też już umierają na ostatnim podbiegu.

I jest-  tabliczka – 1,5 km do Javorowej Chaty – zbawienie, blisko…. tylko że w tych warunkach – to cholernie daleko, wieje bardzo, organizm wychłodzony.

Resztki sił – i idziemy z kolegą co też już nie może…

Po drodze wyprzedziłam jeszcze jedną dziewczynę…. i meta, która wyłania się z mgły.

Upragniona meta od 20 km:)

A w środku ciepełko, piwko i jedzonko….

I wydawałoby się – prawie raj….ale po przebraniu, najedzeniu – trzeba zejść do auta – 2 km po stoku – gdzie wbiegaliśmy na początku….porażka…

Organizacyjnie – Perun bardzo fajnie wypadł. Trasa super oznakowana.

Ale trasa cholernie ciężka – zresztą jak ktoś chce to poniżej profil trasy.

Dla mnie wszyscy co ukończyli ten bieg w limicie (8,5h) – to na prawdę wielcy ludzie:)

new-profile

Jedno co mnie wkurzyło- to faceci, którzy nie umieją używać kijków. Zbiegający po ścieżkach i drogach środkiem z wymachującymi kiljkami, i nie ominiesz ich obok, bo a nuż Cię tym kijkiem zahaczy. Porażka  – chcesz gocia ominąć na zbiegu, bo tu akurat biegło mi się fajnie, a tu taki cwaniaczke z kijkami po pokach Ci drogę zgradzają….oj byłam tam zła w niektórych momentach, ale wstrzymałam się by paru takim cwaniaczkom nie puścić komentarza. Może  kiedyś się nauczą, że nie trzeba z kijków robić pługu i trzymać je pod skosem by inni się z łatwością wbili.

Foto (z FB Perun Maratonu – Marcin Kamiński)