Marduła…. w sumie pojawiłam się tam przypadkiem – bo nie planowałam biegać po Tatrach, po Biegu Granią w tamtym roku. Jakoś chyba za trudne mi się to wydawało.
Ale namowy były skuteczne i w sobotę 07.06.2014 o godz 7 rano stanęłam na starcie. 3 Farony w jednym biegu – tego jeszcze nie było:)
Stanęłam przy końcu, bo cóż można było powalczyć gdy 2 dni wcześniej stan podgorączkowy i kolejny raz zapalenie gardła i trudności w przełykaniu. Więc postanowiłam bardzo spokojnie, by nie dojechać się całkowicie.
Pogoda była przepiękna – więc zdając sobie sprawę, że będę biegła/szła nie za szybko wzięłam aparat:) A widoki cudowne.
Spokojnym biegiem dotarliśmy do szlaku na Nosal – i w sumie to cieszę się, że się nie spieszyłam – bo zrobiła się kolejka konkretna. Za to miałam możliwość porobienia kilku fot:)
Zbieg z Nosala mocny, ale bardzo przyjemny.
A w ogóle – dawno żaden bieg nie dał mi tyle radości z biegania. I to nie tylko okolice, piękne widoki – ale po prostu biegło mi się rewelacyjnie. Podchodziłam spokojnie – bo bałam się by bardziej nie cierpiało moje zmasakrowane gardlo – ale w czasie biegu praktycznie nie zwracałam na nie uwagi. Było na prawdę bosko:)
Kilka minut do Kasprowego – dziewczyny krzyczą, że za 15 min limit…a ja nie miałam nawet pojęcia, że jakiś limit jest. Na spokojnie sobie biegałam podchodziłam – a tu taki cios…
A ja dopiero siły zbierałam…. i limit? WTF???
Ale chyba to też dodało mi mocy… bo takiego zbiegu w górach dawno nie miałam.
Poczułam dziwną moc, że chce mi się naparzać, pragnę szybkości, mam moc w nogach, bo nie domęczyłam ich na podbiegach – więc mogę szybko zbiegać… i puściłam się na całego.
Wyprzedziłam sporo ludzi, zbiegało się zajebiście, mimo, że technicznie było to trudny zbieg – ale nie zważałąm na to uwagi. I tak leciałąm jak szalono w dół Kasprowego.
Mijam kolejnych zawodników – już tylko kawałek i będą Kuźnice – i… spotkałam kumpla.
Kilka słów – chwila dekoncentracji – i skręcona/ zwichnięta/ nadwyrężona (nie wiem co to było, ale cholernie bolało) kostka prawie na płaskim:(:(:(
To się nazywa szczęście. Zostały ok 2 km do Kalatówek w górę – ale już niestety wolo i uważnie – bo każdy nieuważny ruch stopą – to ból. Ale to nie miało znaczenia.
Na trasie Halinka dopinguje – nasz Pani „gospodyni” – pozytywnie pokręcona kobieta:)
Ostatnie metry – dobiegnę… i jest jest jest META!:):)
I na mecie wspaniała wiadomość, że „brat” Robert został brązowym medalistą Mistrzostw Polski w Skyrunning:) Ale to cieszy. Młody Junior (Zigi) -też przede mną z pozytywnym nastawieniem.
Relaks na Kalatówkach, krótkie spotkanie ze służbami medycznymi, opatrunek, piwko i w dół.
Jedno wiem – jadę tam tez za rok- choćby nie wiem co!!! I czas będzie dużo lepszy – 3:40 – to max!
Czyli wychodzi na to, że już na następnym rok i mam zaplanowany kalendarz biegów:):):)
🙂
Najnowsze komentarze