Pomysł startu w ULTRA TRAIL VIPAVA VALLEY  powstał w momencie, gdy wiedziałam, że nie uda mi się wystartować w styczniu w biegu THE SPINE RACE. Postanowiłam zatem planowane  na styczeń ok 160 km w Wielkiej Brytanii przenieść na wiosnę do Słowenii.

Jednak czasem musi być ktoś, kto spojrzy na moje plany realnie, i taką osobą był mój trener Czesław, który powiedział, że trochę jeszcze odleciałam z dystansem na ten stan przygotowania i że najlepszym rozwiązaniem na początek wiosny 2025 będzie dystans max 60-70 km. A z racji tego, że jednak słucham „dobrych rad” zmieniłam dystans ze 160km na 63km 🙂

Po roztrenowaniu w listopadzie do teraz trenowałam pod maraton asfaltowy Cracovia Maraton, robiąc podbiegi i siłę, ale nie biegałam w ogóle w górach.

Przyjechaliśmy na Słowenię w piątek popołudniu. Start był zaplanowany na sobotę 26.04.2025.

Jeszcze 2 tygodnie przed startem nie byłam pewna, czy uda mi się z przyczyn prywatnych pojechać na ten bieg, ale wiedziałam, że musze zrobić wszystko by TAM BYĆ I WYSTARTOWAĆ. Nie tylko dla oczyszczenia swojej głowy, ale tez dlatego by znów zapaliła się ta iskierka WALKI, i tego,  że chcę się ścigać i trenować pod takie właśnie momenty.

Słowenia przywitała nas przelotnym deszczem, dając w zamian cudowne widoki już od początku.

Po przyjeździe postanowiłam od razu pójść odebrać pakiet startowy i spróbować znaleźć pole namiotowe by rozbić się z namiotem.  Na szczęście tuż obok biura zawodów znajdował się całkiem fajny camping Avtokamp Ajdovščina, gdzie rozbiliśmy namiot. Koszt noclegu dla 2 osób 27,5 Euro. Warunki spoko.

Start był zaplanowany na 8 rano.  Pobudka o 6 i spokojnie zjedzone śniadanko i kawka, do tego by zapobiec „problemom” brzuchowym stoperan z weglem w dawce podwójnej 🙂

Z campingu na start było ok 400 metrów.

Wystartowaliśmy, prawie 400 osób.  Trasa początkowo była dość płaska więc można było trzymać swoje tempo.

Powoli zaczynał się pierwszy podbieg pod górkę niewinną bo ok 400 mnpm… pikuś… ale że start był z poziomu 100-200  m nad poziomem morza to wszystkie podejścia i „górki” choć np niewielkie bo jak Nanos 1200 m npm trochę inaczej „wchodziły” niż Przehyba, gdzie start podejścia jest z ok 400-500 mnpm…

Rozpoczęła się BAJKA przyrodnicza. Piękne winnice, lasy… do tego pomiędzy nimi malutkie miasteczka, gdzie można było spotkać całe rodziny kibicujące biegaczom. Dzieciaki przybijające „5-tki”.

Trasa znakowana obrendowanymi taśmami, na ziemi strzałki malowane farmą, plus odblaskowe choragiewki – nie ma szans się zgubić. A do tego – na całej trasie nie było momentu, gdzie były pozrywane taśmy (gdzie u nas niestety to standardy ;)). Tu ludzie cieszą sie wydarzeniem i są jego częścią. W końcu to promocja całego pięknego regionu.


Ok 18 km rozpoczął się kolejny mocniejszy podbieg. Po deszczowym popołudniu i nocy zrobiło się dość parno. Już czułam, że muszę zwolnić by „dać radę” pod największą górę. Tak też zrobiłam i spokojnie dotarłam na 2 punkt odżywczy. W ogóle punkty odżywcze były super. Najbardziej chyba smakowały mi te suche kiełbaski, które pochłaniałam razem z serem żółtym i kanapkami z nutellą  – „mix przebojowy”.

Ok 26 km rozpoczęła się „wspinaczka” pod górę Nanos. W sumie „mała górka” bo licząca tylko 1262 mnpm, ale tu wejście z ok 200 mnpm rozpoczęło się dość ostro. Wiedziałam, że jak to „przeżyję” to dam potem czadu, ale w tym momencie celem było wejść. Niestety taki mam organizm, że szybkie zmiany wysokości odbijają się na moim ciśnieniu i w głowie zaczyna „walić jak młotem”. Jedyne wyjście zrobić to wolno, bardzo wolno, tym bardziej, że jednak tego przygotowania w górach nie miałam, to nie chciałam ryzykować. Do połowy góry szłam jak „spokojny turysta” … wyprzedzali mnie prawie wszyscy. Błędem było oczywiście to, że nie zabrałam kijków, ale … gdy dotarłam do miejsca, gdzie było już bardziej odsłonięta przestrzeń, zaczęło mocniej wiać… chyba to przewiało moje „zwolnienie” i OŻYŁAM, OŻYŁAM TAK, ŻE  w 2 części góry zaczęłam przyspieszać i wyprzedzać tych co mnie „brali” niżej. Wiedziałam już. że teraz to będzie MÓJ CZAS, I MÓJ BIEG.

Dotarłam na punkt odżywczy. Szybka zupka, naładowanie softflasków, jedzenie do kieszeni i dzida w dfół… od tego momentu przez 30 km… łapałam wszystkich … prawie, z wyjątkiem jednego tuż przy mecie… ale to później.

Przed szczytem zaczęło mocno lać, więc zbieg wydawałoby się, ze może być mega szybki, ale spora liczba kamieni-skałek była jednak dość śliska i trzeba było bardziej uważać. Złe buty wzięłam. Na błocie super się sprawdziły, na skałach jeździłam jak na nartach, więc musiałam być bardzo czujna.

Ale co było ważne, poczułam moc i tak sobie postanowiłam wyprzedzać każdego, kogo zobaczyłam przed sobą… i tak mi to mocy dodawało, ze do 50 km leciałam jak na skrzydłach. Niżej zrobiło się cieplej i czułam, że przed samym punktem odżywczym robi się parówka … znowu. ale nie odpuszczałam. Na punkcie znowu szybkie napełnienie wody, przekąska i wolno marszo-biegiem w stronę ostatniego podejścia…. czułam się super, chociaż ciało było już lekko zmęczone, a najbardziej czułam, 4-reczki i mięśnie w klatce piersiowej, które uniemożliwiały mi pełne oddychanie.

Ostatnie kilometry do mety niosła mnie adrenalina. Oprócz tego, ze było pięknie to cieszyłam się tym, że dałam radę, że pomimo „chwilowego” kryzysu pod górą  – DAŁAM RADĘ. I wiedziałam, że jak mocniej w górach potrenuję, to będę mogła „przyłożyć” trochę z prędkością.

Do mety dotarłam z czasem 8h 48min 22 sek… zajmując 17 miejsce na 92 kobiety, które wystartowały i 133 open na ponad 400 osób, które wzięły udział w biegu na tym dystansie.

Było pięknie. Ta część Słowenii jest przecudowna, ludzie byli sympatyczni. Bieg zorganizowany MEGA SUPER.

Wracam za rok na trasę 160 km…

Dziękuję mojemu trenerowi Czesławowi za przygotowanie i mentalne wsparcie przed zawodami.

A biegam jako #MalopolskaBiegaTeam

 

#