Chojnik Maraton….
Już w tamtym roku nasz kochany Boberek tak wychwalał Chojnik Maraton, że już wtedy postanowiłam tam pojechać:) Super trasa, super atmosfera…. i wszystko było tak samo w tym roku – Maćko nasz zapomniał dodać, że trasa zajebiście ciężka i ” dziewczynko nie wiem czy dasz radę” – tak, to właśnie zapomniał dodać, a ja… no pojechałam.
W czwartek zabrałam koszulki z drukarni, zapakowałam bramę startową do bagażnika i w drogę. Nocować miałam w namiocie na polanie, gdzie w piątek miało się mieścić biuro zawodów.
Dostałam info od Daniela (organizator), że będzie możliwość rozbicia namiotu tam z czwartku na piątek, z tym, że jak przyjechałam okazało się, że Pan właściciel łąki – nie pozwoli mi tam spać, w troscie oczywiście o moje bezpieczeństwo….zaprosił mnie więc do siebie…wynegocjowałam rozbicie namiotu u niego w ogródku, dzięki czemu byłam zajebiśie bezpieczna.
W piątek powoli zjeżdżała się cała ekipa. Najpierw przyjechała Ewka z chłopakami, w sobotę rano spotkałam Roberta.:) Tak od początku jakoś liczyłam, że będzie mocna walka naszej ekipy NORAFSPORT:) Ale nie zakładałam tego, że ja się tak wykończę.
Początek trasy cudowny – biegnąc przez las widzisz zajebiste wodospady, skały porozrzucane po lesie – wspaniałe widoki – tu jeszcze można się nimi zachwycać, gdyż podłoże pozwala na to, później już było gorzej – trzeba się było patrzeć pod nogi by nie upaść gdzieś ….
Mimo, że wydawało mi się, że na początku nie było tak źle – to moja mina z foty pokazuje, że chyba dobrze nie było…:(
Generalnie – do pierwszego zbiegu na ok 20 km nie było źle.
Ten zbieg był na prawdę dość mocny, bo kamienie duże, śliskie a na dodatek leciała
po nich woda – więc trzeba było na prawdę bardzo uważać, by sobie kostki nie skręcić.
Moja tylko się lekko przestawiła ( po BUT 55 nie może jakoś wejść na swoje miejsce), ale na szczęście nie było opuchlizny i po kilku minutach przestałą boleć:)
Kilometry jakoś sobie leciały i było nawet ok… oczywiście kolka wątrobowa już dawała o sobie znać:( Ale trudno….
Po drodze mieliśmy atrakcje – np. koledzy ściągali spodenki i ganiali w slipach -:):)
Oraz były inne atrakcje przyrodznicze -wspaniały krajobraz.
I właśnie gdzieś w tym miejscu moja energia i siły się zaczynały kończyć…
i kończyły się długo…i boleśnie…
Ostatni zbieg – zamiast dodać mi mocy – był koszmarny. Oprócz kolki, zbierało się na wymioty – to chyba z wymęczenia organizmu -więc co kilkanaście metrów na tym zbiegu musiałam stawać – ale miałam wkurwa – bo przecież zbiegi idą mi całkiem fajnie i mogłam tu trochę czasu ugrać, a tu taka wtopa…. jak 2 lata temu na Cracovii…
Walczyłam głową, by coś biec i iść, i tak na zmianę… ok 41 km – radosna i szczęśliwa liczę, ze za 6-8 min będę na zamku wypiję piwko…. siądę…
Ależ nie …na 42 km spotykam Pana, któ¶y mówi, że jeszcze ok 2 km…
Trzeba walczyć dalej – a tu ciało w rozkładzie nie słucha mózgu… skręt na zamek – ponad km i będę na mecie… i pod górę… ciemno przed oczami… kurwa, jeszcze tego brakowałao bym zemdlała na 1 km przed metą. Więc walczę dalej – już nie kolka, nie wymioty – tylko ciemności… porażka – kilka metrów truchtu postój, kilka kroków chodu – postój…schody … umieram…. dalej schody…. umieram bardziej… pani z aparetm robi ostatnie zdjęcie – jak się tu uśmiechnąć jak się jest już trupem? Ciężko…ale słyszę już ludzi, słyszę głos chłopaków zapowiadających zawdoników…i resztkami sił wkraczam na metę na Zamku Chojnik… niestety nie przebiegłam… wkroczyła…
Ale odżyłam jak dowiedziałam się, że Robert jest drugi, a Ewka pierwsza – i cała reszta również zajebiście pobiegła:):):)
Na szczęście w zamku był bar, a w barze napój po którym wracam do żywych – i jak wypiłam – mogłam zejść na dół – 2 km do naszego pola namiotowego.
Bieg był zajebiscie trudny – według mnie to najtrudniejszy bieg na jakim byłam ( mimo, że Perun miał więcej przewyższenia, było do kitu z pogodą – biegło mi się go dużo lepiej i lżej).
Trasa wymagająca i ciężka. I tak chyba wydaje mi się, że to że zakończyłam ten bieg – to jest sukces, a czas koszmarny – bo chyba jeszcze nie jestem aż tak dobrze przygotowana na takie ciężkie biegi i pod względem technicznym i wytrzymałościowym. Po prostu organzim jeszcze jest za słaby. Trzeba dużo pary mieć w nogach i sił ogólnych by ten bieg dobrze przebiec.
Bardzo się cieszę z mojej ekipy – I Robert i Ewa pobiegli czadowo – na prawę jest to dla mnie nie do pojęcia jak można na tak trudnej trasie złamać 4 h – a Robertowi się to udało.
Wielki SZACUN!!!!!
Wieczorem fajne ognisko z kiełbaskami i piwkiem:)
A dziś…kurna, no nic nie czuję – zero zakwasów bólu jakiegokolwiek….
Czy można zrozumieć ciało? – Ja go nie rozumiem! Powinnam umierać, czuć, że wczoraj było dorypanie – a tu nic… nie wiem…
Róża Ewki była w bucie, moja suszy się w samochodzie przed przednią szybą – ma mi przypominać, że dużo pracy przede mną – i że za rok będzie lepiej:)
Bo oczywiście jadę za rok!!!:)
Najnowsze komentarze