W tym roku Bieg Rzeźnika rozpoczęliśmy wyjątkowo wcześnie.
Już we wtorek 17.09 bylismy w Bieszczadach.
Tym razem – nie tylko mieliśmy biegać w czasie tych pięknych dni, ale również trochę pracowaliśmy. Gdy przyjechaliśmy na Orlik zastaliśmy tam tylko dzieciaki, które właśnie miały lekcje w-f. Jednak już po króŧkim czasie dołączyła do nas „Ciotka” Marta i cześć „Rzeźnickiej ekipy”.
Najpierw akcja – płoty, bramy…
Potem Orlik…Pan Prezes mysli …
Do czwartku jakoś zleciało – i 19.06 z samego rana przygotowalismy nasze stoisko sprzedażowe.
I ruszyło biuro zawodów a w raz z nimi tłum biegaczy na Orliku.
Cały dzień stania przy stoisku, pokazywania. To męczące – ale miłe:)
Ale biegacze potrafią i dać w kość, i mimo woli i chęcia bycia uprzejmym – nerwy po prostu puszczają. Puszczają wtedy gdy kilka osób naraz zapytuje po raz kolejny czy jednak bluzy Rzeźnickie są dokupienia, mimo, że już kilka razy dostali odpowiedź, że jak zostanie to będą. Nie ma to znaczenia – kolejne pytania – a może jednak są, może gdzieś odłożone i nie zwracają uwagi, że my obsługujemy innych w tym momencie – bo „ON” biegacz jest najważniejszy. Kilka osób po prostu mnie rozbroiło brakiem jakiejkolwiek kultury…ale nic…
Piwko Rzeźnickie – trochę dało znieczulicy na takie zachowanie – a wspaniała ekipa Rzeźnicka i BBLowska dała energii do pracy.
A już przy wspaniałej muzyce Jan Gałach Band… rozpłynęłam się:)
https://www.youtube.com/watch?v=kd-2G1sjp9Y
Ale nic… noc nadciąga trzeba było się położyć i spać – bo po 1 w nocy pobudka.
Zmęczona po całym dniu nie mogłam usnąć – chyba trochę za głośno jak dla mnie.
Więc wyszło, ze spałam tylko godzinę. W nocy zimno – ale adrenalinka już jest.
Pobudka 1:10 – kanapka, kawka i do autobusów – trochę się pogrzać.
A w Komańczy – nasza kochana Kinia już na posterunku. I po chwili cała reszta.
Nawet Wojtek z Maćkiem się odnaleźli w tym dzikim tłumie.
Odliczanie – start….
Taktyka jest – pierwsze kilometry można na spokojnie biec, bo to asfalt i szutr – później już delikatnie.
20 km – widzę, że Młody coś wolno wchodzi po górę – jakby to spacer niedzielny było – więc się trochę wkurzam i go opieprzam… i po kilku minutach dostaję za swoje.
Kostka po 2 tygodniach stabilizacji ( w miarę) się znowu skręca/czy przekręca. Boli jak cholera. Ciemno przed oczami, więc by nie zemdleć – musiałąm kucnąć i porzeczekać trochę. Wstaję i staram się jakość iść – ale boli… ale sobie myślę, że przecież mam plasterki przeciwbólowe – ale już samo rozwiązanie sznurówki i wyciągnięcie nogi będzie bolało- decyzja = rozchodzę! I tak pomału, przeszłam do truchtu, przy zbiegach bardzo bardzo wolno …. i … po kolejnych kilku kilometrach – kostka rzekręca się drugi raz 🙁
Tym razem ból był tak masakryczny, że musiałąm od razu usiąść. Głowa w dół – i chwila przeczekania. W całej tej sytuacji wcale nie najgorszy był ból kostki, a świadomość, że zaraz stracę przytomność i nie wiadomo co będzie dalej.
Czuję, że dobrze nie jest – że jest problem z położeniem stopy na podłożu nie mówiąc o tym by biec. Ale człowiek głupi nigdy nie mądrzeje… przygotowałam „zmrażacz” przy plecaku i co? Oczywiście, zapomniałam – a tak zawsze byłoby trochę lżej.
Tym razem trzeba buta ściągnąć i okleić plastrami. Do tego przeciwból (niebieskie cudeńko)
I po kilku minutach mogę iść, po kilkunastu biegnę- skupiając się na maxa na podłożu.
Dobiegamy do Cisnej… Darek z HiGeen ratuje mnie mao maścią, obsługa służb medycznych – mrozi i bandażuje a ja sobie z nerwów wypalam papierosa…
W Cisnej spotykamy Bożenę, która też nie miała lekko. Kolano rozwalone, okrawawione…
Ale walka jest – więc biegniemy dalej. Stopniowo zanika ból kostki – to chyba przez atak przeciwbóli z każdej strony. Mogę szybciej.
Do Smereka ile sił w nogach ( a nie było ich jakoś dużo) po bułki.
I tu energi dodają nam nasi uśmiechnięci chłopcy, a przede wszystkim Marek z Mikołajem:)
Młody po dwóch bułkach nabiera sił i możemy rozpocząć akcję ” długie podchodzenie” na Wetlinską:).Spotykamy naszych kochanych Marasków i Gezjów:)
W sumie jest całkiem nieźle – humor mi się poprawił, ożyłam trochę – i postanowiliśmy już na szczycie, że przecież musimy poprawić czas i mimi, że nie od początku zaatakujemy.
Zbieg z Wetlińskiej jakoś nam poszedł. Było dość szybko, ale w miarę ostrożnie – tak by oszczędzać kostkę. Tu kijki odegrały ogromną rolę – bez nich pewnie kostka by cierpiała jeszcze wiecej. Przy Berhah – Mirek nas ratuje cudownym chmielowym napojem izotonicznym – i kurna, moc lepsza niż na starcie. Atakujemy Caryńską – do połowy biegiem, jest energia, jest siła psychiczna…. wyprzedzamy kolejne pary…
O i jest…. Caryńska- przepiękna – ale niestety nie ma czasu na widoki – trzeba patrzeć pod nogi bardzo uważnie…
Mijamy się z Mirkiem Madejem – i tak już przez kilka kilometrów mijamy się co chwila.
Altanka – czyli zostało z jakieś 2 km…. zbiegamy jeszcze szybciej – jest moc – za 2 km będzie Ciotka na mecie, piwo na mecie… będzie moc!!!
Już ostatnie metry….i jest!!!!
Medal od Ciotki, piwko w ręce… i cudowny, przepyszny makaron z Brzeziniaka…
A wieczorem koncerty i wspaniała zabawa:)
Sobota… :):):) Chyba tyle wystarczy!
Oczywiście nie mogę tu nie wspomnieć o biegu zwanym Mila Piwną.
Mimo złej pogody – zabawa była przednia i atmosfera świetna.
OTK RZEŹNIK – KOCHAM WAS WSZYSTKICH!!!!!!!
Najnowsze komentarze