
Festiwal Biegowy w Krynicy 2014- czyli dlaczego tam już nie zawitam.
Piszę dziś – już na spokojnie- bo myślę, że gdybym wczoraj napisała ten tekst posypały by się nie tylko ostre słowa…ale dziś już emocje opadły… opadły też nerwy wczorajszego dnia, przedwczorajszego…
Piątek 05.09.2014.
Przyjeżdżamy do Krynicy – nastawieni zajebiście na cały Festiwal. Mamy wyznaczony czas, w którym mamy rozpakować towar na targi i spadać z deptaka by inni również mogli w tym czasie się wypakowac i przygotować. 8:15 jesteśmy na miejscu. A tu… tłum samochodów z 6 rano – rewelacja. Ok – trzymam nerwy – ale szlag mnie trafia, bo musze nosić towar z daleka co wcale nie jest łatwe, bo po prostu część wystawców zlałą sprawę. Ok niech będzie.
Dzień jakoś mija – trochę ludzi się przewija, ale nie są to tłumy – sprzedaż – no jakaś jest, ale żeby to była rewelacja…
Humor niby ok, ale biorąc pod uwagę zajebistą reklamę tragów i gwarantowaną super sprzedaż oczekiwałam jednak czegoś więcej.
Ok 21 odebrałam pakiet…
Pakiet startowy na bieg 100 km ultra – koszulka bawełniana męska S – worek, koszulka (polietsrowa szjsowa nie wiadomo jakiego kroju – techniczną to bym jej napewno nie nazwała) – rozmiar męski L/XL. Nie wiem o co chodzi tym organizatorom, czy sobie myślą, że ktoś w tym badziewiu będzie chodził? W tym czymś, co jest nazwane koszulką Festiwalu można się po prostu utopić.
Po co robić koszulki szajsowe i dawać wielkie rozmiary?
Może lepiej by było dać butelkę izotoniku i batona zamiast tego?
Czy PZU taki szajs zasponsorowało i wielki Festiwal Biegowy postanowił to coś dorzucić do swojego pakietu? PORAŻKA
Ale nic – w koszulce bawełnianej spałam… a drugą … nie wiem…
Trzeci dzień targów – niedziela 07.09.2014- totalna porażka komunikacyjno-organizacyjna.
Wyjazd (jak było napisane na identyfikatorach) od 17. Ok – to dlaczego nie można było wjechać? Jak się okazało podsłuchując szefa ochrony – jak Berdychowski się komuś zgodzi i zadzwoni – to ten może. Powiem szczerze – pieprzę takie targi, gdzie w chu… robią ludzi.
Wyjazd z targów to wyjazd z targów a nie wjazd samochodem by się zapakowac. I co znaczy, że są wyjątki jak Berdychowski zadzwoni???
Nich sobie w taki razie P. Berdychowski w następnym roku sam przyjeżdza na targi, bo kilku wystawców ( albo nawet kilkunastu) się mega wkurwiło na zaistniałą sytuację.
Naprawdę – cholrnie się cieszyłam że o 18;15 w końcu udało mi się stamtąd wyjechać.
I jedno wiem – za rok Festiwalu Biegowego dla mnie nie będzie!
A jeżeli chodzi o sam bieg:
Start godzi 3:00
Wszysko fajnie – ale puszczenie takiej ilosci ludzi na tak wąski początek trasy -nie jest dobrym pomysłem.
Logiczne, że biegacze, którzy mają zamiar przebiec 100 km będą biec wolno by oszczędzać siły. A tu po 3-4 km – słychać: lewa wolna, prawa wolna – nadbiegają „sprinterzy” z 66 i 36.
I jedni nie mogą biec spokojnie i drudzy się stresują bo chcą szybciej.
Podejscie pod Jaworzyne – to był jeden wielki korek.
Dla mnie sam początek biegu był ok – pobiegłam wolno, szłam sporo – bo pierwszy raz miałam zamiar pokonać trasę 100 km.
Wolno zbiegałam w nocy, gdyż czołówka jednak nie do końca jest w stanie w nocy oświetlić ziemię, a moja kostka wymaga jednak uwagi.
Za Jaworzyną zaczęło świtać i zrobiło się pięknie. Widoki z Cyrli niesamowite:
Biegliśmy w trójkę. Młody i Mirek.
Chłopaki zostali w Rytrze a ja ciupałam dalej.
Od mostu w Rytrze przez do Perły i potem jakiś czas razem z naszym wspaniałym budowniczym trasy – Jarkiem.
Ale jego doświadczenie i przebyte km nawet w szybkim chodzie pod górę pokazały jego moc.
Od Jaworzyny marzyłam o koli. Albo piwku. Cokolwiek zimnego gazowanego. Miałam takiego smaka, że musiałam coś wypić. Ale dopiero na Przehybie mogłam zrealizować swoje pragnienie.
Przehyba – moja ukochana góra dała mi popalić. Tak nie zmaltretowała mnie jeszcze nidgy. Szlak niebieski z Rytra jest według mnie najtrudniejszym szlakiem na Przehybę.
Wyprółam się z sił tam całkowicie.
Radziejowa nie była taka zła – ale zbiegi już wtedy były dla mnie tragiczne – mięśnie czterogłowe aż się paliły… Radziejową zbiegłam, z Wielkiego Rogacza również.
Glebę zaliczyłam dopiero przy zbiegu na Eliaszówkę. Oj gleba totalna – ale to chyba już standard.
Już wtedy zaświtało mi w głowie, że kurde chyba nie mój dzień, męcze się, chyba nie dam rady – a może dam radę – przcież nie jestem cienias- dużo biegałąm, sporo się przygotowywałam – wytrzymam- ciało mówi jedno, mózg drugie. Mózg głupieje – w dodatku, jak się okazało po biegu – źle obliczyłam czas do limitu – machnęłam się o godzine.
Postanowiłam zejść w Piwnicznej na 66 km – bo myślałam, że będe ok 30 min przed limitem, a przy nienajlepszym stanie moich mieśni- mogę mieć później problem więc po co się dorypać.
A okazało się, że miałam jeszcz dodatkową godzinę…
Niemniej jednak cieszę się, że zeszłąm z trasy – bo burza, któ¶a dorwałą ultrasów na Wierchomli nie była łaskawa – i szczęście, że nic się nikomu nie stało.
Tak – jestem panikarą, cholernie boję się burz, a krzyrze od nagłej śmierci na trasie jeszcze mnie w tym utwierdziły. Kilka osób tam zginęło i lekceważnie burzy w górach nawet tych mniejszych to głupota.
Piwko na mecie ( nie swojej) – to było to. Autobus szybko podjechał i w ciągu godziny byłam z powrotem na stoisku.
Najnowsze komentarze